Czwarty odcinek powinien zadowolić wszystkich tych, którzy poprzednio narzekali na nudę. Dynamiczna akcja nadal nie jest cechą charakterystyczną tej produkcji, ale tym razem było jej zdecydowanie więcej. Śledztwo Rusta i Marty’ego poszło zdecydowanie do przodu za sprawą podejrzanego, którego wzięli sobie na celownik. Tej dwójce zależy przede wszystkim na osiągnięciu własnego celu, więc policyjne procedury nie są dla nich najważniejsze - a już szczególnie nie dla Cohle’a, który w życiu kieruje się jedynie kodeksem stworzonym przez samego siebie.
Detektyw po raz kolejny zachwyca scenariuszowo. Wszystkie monologi i dialogi stoją na najwyższym poziomie, a te wygłaszane przez Matthew McConaugheya to mistrzostwo świata. Już teraz wydaje się pewne, że Rust to bohater, który w pamięci widzów pozostanie na długie lata. Jego charyzma, nietuzinkowość, specyficzne podejście do świata oraz skrajne emocje, które wywołuje, nie pozwalają przejść obok niego obojętnie. W czwartym odcinku pokazuje też, jak bardzo nietrwałe w jego świecie są granice i jak łatwo potrafi je przekraczać. Rust jest nieustraszony, i nie można interpretować tego jako jego zalety.
W "Who Goes There" bardzo interesująco przestudiowano także profil Marty’ego, który choć też jest świetnie zbudowanym i rozpisanym bohaterem, pozostaje w cieniu swojego partnera. W nim jednak również nie ma niczego oczywistego, nie sposób scharakteryzować go zwykłymi banałami. Rodzinne kłopoty zdają się go przytłaczać i mieć wpływ na jego pracę. Nie pomaga także Rust, który zupełnie nie nadaje się na pocieszyciela. Marty zmuszony jest więc poradzić sobie sam, a scenarzyści sukcesywnie będą rozwijać ten wątek. Prawdopodobnie kluczową rolę odegrają w nim postaci kobiece, które obecnie stanowią tylko dodatek do głównego dania.
[video-browser playlist="617116" suggest=""]
Epizod czaruje ciężkim klimatem, który ze swoich objęć widza nie wypuszcza nawet na chwilę. Detektyw generuje niesamowite napięcie powodujące uczucie niepokoju. Utrzymuje się ono nawet po seansie, a emocje opadają dopiero po dłuższej chwili. Rewelacyjne jest to, iż świat serialowy potrafi tak pochłonąć, że widz zapomina o rzeczywistości. Tylko najlepsze produkcje są w stanie tego dokonać, co świadczy o klasie i wielkości nowego serialu HBO. Osadzenie akcji w sennej i mglistej Luizjanie w kontekście fabularnym sprawdza się doskonale.
Na osobną pochwałę w czwartym odcinku zasługuje jego sześciominutowa końcówka, która jest reżyserskim popisem Cary’ego Fukunagi. Całość zaprezentowano na jednym ujęciu, co dało świetny, wyjątkowy efekt, który rzadko kiedy mamy okazję podziwiać w telewizji. To pokazuje, jak odważni są filmowcy, którzy odpowiadają za Detektywa i tym samym wpływają na jego wysoką jakość. Życzyłabym sobie takie sceny oglądać w tym serialu jak najczęściej, bo to między innymi tego typu eksperymenty wyróżniają go na tle innych produkcji.
Detektyw zachwyca. W tym momencie trudno mu cokolwiek zarzucić, a i tak mam wrażenie, że najlepsze dopiero przed nami. Oczywiście filozoficzno-egzystencjonalne przesłania i ślimacze tempo prowadzenia akcji nie przypadną do gustu każdemu, ale dla pozostałych produkcja HBO będzie stanowić doskonałą rozrywkę.