Piąty sezon serialu Rick i Morty był naprawdę przedziwny i podejrzewam, że nie tylko ja zacząłem odczuwać zauważalny spadek jakości względem serii wcześniejszych. Zdecydowana większość odcinków niczym specjalnym się nie wyróżniała. Był to w większości po prostu zbiór niepowiązanych ze sobą przygód, które raczej nie zapadały w pamięć, tak jak zrobił to kiedyś np. Pickle Rick. Twórcy co prawda cały czas starali się, by widzów zaskoczyć, zszokować czy wręcz obrzydzić, ale po tylu latach od premiery jest to zadaniem arcytrudnym, bo fani tytułowego duetu są gotowi niemal na wszystko. Zakończona niedawno seria miała jednak pewne momenty, w których dało się poczuć przebłyski dawnego geniuszu. Zdarzały się trafione gagi, zabawne onelinery oraz sceny, które wnosiły coś więcej do budowanego od kilku lat uniwersum. I właśnie przez to wszystko trudno było ostatecznie i definitywnie spisać serial na straty i nie wyczekiwać szumnie zapowiadanego, dwuodcinkowego finału. Teoretycznie 9 i 10 odcinek zadebiutowały jako dwa osobne epizody, ale przedstawiona w nich historia jest jedną całością, dłuższą opowieścią. Scenarzyści postanowili po raz kolejny rozdzielić głównych bohaterów i wypuścić na solowe przygody. No, może nie do końca solowe, bo każdy znajduje niecodziennego kompana – dla Ricka są to dwie wrony, a dla Morty’ego niejaki Nick, który łączy się z nim... przez portal na ciele. Zabieg ten nie ma jednak na celu podwojenia zabawnych czy nietypowych sytuacji, a raczej dość dobitnie zobrazować trudną relację łączącą tytułowych bohaterów. Z jednej strony dzieli ich niemal wszystko, co często doprowadza do spięć, z drugiej jednak obaj wyraźnie nie radzą sobie, gdy tego drugiego nie ma w pobliżu. Pierwsza część finału była wyłącznie przystawką przed daniem głównym, czyli odcinkiem zamykającym piąty sezon. Po kilku jego początkowych minutach utrzymanych w konwencji anime (na czele ze świetnym openingiem) można było odnieść wrażenie, że dostaniemy kolejną luźną opowiastkę, tym razem skupiającą się na przygodach genialnego naukowca i jego wrony. Wszystko zmieniło się jednak w momencie, gdy Rick i Morty trafili do Cytadeli Ricków i stanęli oko w oko ze Złym Mortym, czyli najbardziej tajemniczą postacią z całego uniwersum. W ciągu kilku minut twórcy zaserwowali nam naprawdę mnóstwo ekspozycji: poznaliśmy tragiczną przeszłość Sancheza (potwierdzając tym samym fanowskie teorie tworzone mniej więcej od 3. sezonu), a także ujawniono, co stoi za jego geniuszem i wychodzeniem cało ze wszystkich opresji. I o ile wszystko to ma sens i ostatecznie satysfakcjonuje, o tyle już sama forma przedstawienia tego pozostawiała moim zdaniem sporo do życzenia. Zwyczajnie poświęcono na to zbyt mało czasu: retrospekcje z życia Ricka to króciutki montaż scenek pozbawionych komentarza, a i wyjaśnienie, o co chodzi ze skończoną krzywą centralną, załatwiono w zaledwie kilkanaście sekund, choć zdecydowanie był w tym potencjał na coś więcej.  Finał 5. sezonu pozytywnie wyróżnia się na tle wcześniejszych epizodów i przynosi satysfakcjonujące odpowiedzi na wiele pytań, które nurtowały fanów od dłuższego czasu. Jednocześnie pozostawia on pewien niedosyt. Trochę szkoda, że nie wykorzystano całych 40 minut na skupienie się w pełni na pobudkach kierujących Złym Mortym czy przeszłości Ricka, ale podejrzewam, że to, wraz ze sporym cliffhangerem, miało na celu pobudzenie apetytu miłośników Ricka i Morty'ego i sprawienie, by w napięciu oczekiwali oni na premierę szóstego sezonu. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj