Słowem wstępu zaznaczę, że mój kontakt z komiksami o rudowłosym Archiem był raczej powierzchowny. Sięgające lat 40. ubiegłego stulecia obrazkowe opowieści o chłopcu – zarówno te starsze, jak i nowsze odsłony – wzbudzały moją dość powściągliwą i nieco pobłażliwą sympatię, niemniej jednak nigdy nie wywołały głębszego zainteresowania. Kojarzyłem całą tę wiekową już historię tytułów wydawnictwa, wychwyciłem kilka kadrów z co zabawniejszych crossoverów (np. ze Scooby-doo czy Punisherem), wiedziałem, że elementów było wiele, historia rozwijała się na kilka alternatywnych sposobów i biegła w różnych kierunkach. Znana mi główna oś wydarzeń była jednak taka: oto umuzykalniony Archie Andrews przez lata prowadzenia opowieści ma problem z podjęciem decyzji, czy wybrać dobroduszną i słodką Betty Cooper czy bogatą i nieco mniej słodką Veronicę Lodge. Bardzo to uproszczone w kontekście całości (było tego przecież bardzo dużo, niemniej – nie ukrywajmy – esencja jest właściwie kwintesencją prostoty), ale moja nieznajomość całej serii i fabularnych szczegółów pozwoli spojrzeć na pilot mniej sentymentalnym i nieposzukującym odniesień okiem. Czy po pierwszym odcinku obraz wydaje się sprawdzać jako dzieło autonomiczne i trafi do kogoś, kto nie jest fanem marki? Sądzę, że tak, owszem. Do mnie trafił. Na pierwszy rzut oka dostajemy wszystko, co typowe dla amerykańskiej teen dramy. Specjalnie wyselekcjonowaną obsadę składającą się z wyjątkowo urodziwych aktorów, tak, aby żaden z bohaterów nie odbijał od konwencjonalnej estetyki, co sprawia, rzecz jasna, dość nienaturalne wrażenie. Większość czasu ekranowego poświęcona jest młodzieży, choć relacje z „dorosłymi” (rodzice, nauczyciele) odgrywają tu również pewną istotną rolę. Jest sielankowe, urocze amerykańskie miasteczko (tytułowe Riverdale). Są trójkąty miłosne (a przynajmniej jeden oczywisty zarys). I jest też tragedia, która nie pasuje do całości, wytrąca tę młodzieżową, lekką, humorystyczną przez większość czasu opowieść z równowagi. To wszystko podkreśla specyficzna narracja jednego z dalszoplanowych (ale tylko na ten czas, czego można być pewnym) bohaterów. Narracja interesująca, całkiem poważna i skutecznie wciągająca w historię. Widzimy więc, że mamy szansę na kilkutorową opowieść. Choć postacie wydają się na razie dość stereotypowe, wydaje mi się, że właśnie tak ma być. Sądzę też, że konwencja teen dramy będzie co jakiś czas zaburzana, a intryga okaże się czymś dużo poważniejszym niż rozterki młodych bohaterów. Chapter One: The River's Edge daje tego ewidentny przedsmak. Sama estetyka (tutaj kilka słów uznania dla kwestii wizualnych – stylistycznie miasteczko wygląda niezwykle dobrze, czasem w dość odrealniony sposób; w odcinku jest kilka naprawdę udanych, powiedziałbym, że wręcz przepięknych ujęć i dobrych kadrów) zmienia się, gdy rytm zostaje zachwiany, zwłaszcza w ostatniej, dość mocnej scenie. Fanem seriali młodzieżowych nie nazwałbym się nawet za czasów, gdy sam byłem nastolatkiem, miałem z nimi jednak styczność. Riverdale nie irytuje, nie szarżuje w ten charakterystyczny, denerwujący sposób (jeśli już, to raczej w ten zabawny); aktorzy dają sobie radę naprawdę dobrze, a dialogi – o dziwo! – z całym tym przerysowaniem wypadają całkiem… naturalnie. Są dobrze napisane i niegłupie. Po pierwszym odcinku naprawdę czekam na rozwój wydarzeń, licząc na coraz odważniejsze wstawki, udany (z punktu widzenia odbiorcy) do samego końca przebieg fabuły i dokręcanie śrubek w konstruowaniu postaci. Chciałbym w kolejnych odcinkach otrzymać jeszcze bardziej kontrastujące ze sobą obrazy sielanki i mroczniejszych elementów. W pilocie twórcy zrobili to naprawdę dobrze, wywołując we mnie jako w widzu ciekawe i stosunkowo niespodziewane odczucia. Choć obwołanie Riverdale "młodzieżowym miasteczkiem Twin Peaks" wydaje mi się nieco na wyrost, to póki co – jestem bardzo na tak.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj