Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek napiszę coś dobrego o Riverdale. A właśnie nadszedł ten czas.
No i stało się! Do niedawna nie miałem już żadnej nadziei na to, że
Riverdale zaoferuje widzom odcinek bez zbytnich przegięć i fabularnych koszmarków – taki, który po prostu da się oglądać. A jednak okazuje się, że scenarzyści jeszcze potrafią wykrzesać z siebie jakieś pokłady twórczej inwencji i zaserwować niezłe i lekkie w tonacji epizody. Słowa uznania należą się za to, że osoby odpowiedzialne za serial w omawianych odcinkach nie wepchnęły na siłę mnóstwa wątków, z których 3/4 byłoby zupełnie niepotrzebnych. Być może to urok ostatniej odsłony i presja, żeby godnie zakończyć historię, która zaczęła się w 1. sezonie naprawdę dobrze. I tak omawiane odcinki pokazały, że mniej znaczy więcej. Ograniczona liczba wątków i spójna fabuła zadziałały na korzyść produkcji. Nie zauważyłem narracyjnego chaosu, który był dotychczasową bolączką opowieści. A to już ogromny plus dla twórców.
I przede wszystkim nie miałem poczucia zażenowania, które towarzyszyło mi na seansach poprzednich sezonów. W omawianych odcinkach dostałem sprawnie zrobioną produkcję młodzieżową, która potrafi poruszyć ważne, a nawet drażliwe tematy. Nie spodziewałem się, że
Riverdale mogłoby dobrze opowiedzieć o rasizmie czy odkrywaniu przez nastolatków swojej seksualności. A okazało się, że potrafi. I odbyło się to bez popadania w nadmierną pompatyczność. Serial miał to do siebie, że wchodził niepotrzebnie w martyrologiczne klimaty, które zahaczały w wielu miejscach o karykaturę. Zamiast działać pozytywnie na emocje widza, sprawiał, że można było się zdenerwować. Omawiane odcinki pokazały, że o trudnych tematach można opowiedzieć z odpowiednią lekkością. I to sprawiło, że sekwencja z hołdem dla zamordowanego Emmeta Tilla zadziałała. Była odpowiednio dramaturgiczna i emocjonalna. To samo tyczy się wątku z edukacją seksualną. Twórcy nareszcie potrafili zbalansować tonację opowieści.
Powyższe słowa pochwały nie znaczą wcale, że recenzowane epizody są idealne. Błędy zauważyłem między innymi w sposobie pisania postaci. Veronica stała się w 7. sezonie jedną z najbardziej irytujących bohaterek – a wszystko przez podejście twórców do jej wątku. Nie wiem, dlaczego scenarzyści postanowili zrobić z niej femme fatale. Gdy oglądałem sceny, w których Veronica pozuje na zdobywczynię męskich serc, miałem poczucie cringe'u, a nie zachwytu. Nie wynika to ze złego aktorstwa, bo
Camili Mendes charyzmy nie brakuje. Po prostu scenariusz wprowadza aktorkę w rejony, w których nie czuje się dobrze. I to widać na ekranie. Na zupełnie drugim biegunie mamy Archiego i Betty. Szkoda jednak, że twórcy odebrali swoim postaciom całą charyzmę, w wyniku czego otrzymaliśmy bezbarwnych bohaterów. Raczej stanowią oni tło dla innych, o wiele ciekawszych postaci.
Podoba mi się wątek Cheryl i to, jak odkrywa swoją seksualność. A dodam, że w ostatnich sezonach ta postać mnie irytowała – zwłaszcza gdy doszło do wątku czarownicy. W najnowszej odsłonie bohaterka jest stonowana i nie popada ze skrajności w skrajność. I to ogromny plus historii! Niestety w pewnym momencie twórcy postanowili wrócić na stare tory. Nie wiedzieć czemu pojawił się wątek związany z morderstwem rodziców Ethel. Był on raczej ciekawostką, więc nie widzę sensu, aby wrzucać go do głównej osi fabuły, bo nic do niej nie wniósł. Wprowadził tylko niepotrzebny, narracyjny chaos. To tylko jałowa opowieść poboczna. Może w kolejnych epizodach to się zmieni.
Stało się! Po ostatnich latach ciągłego krytykowania
Riverdale, w końcu zdarzyły się odcinki, które mógłbym polecić. Wobec tego ze spokojem w sercu przyznaję im 7/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h