Są animacje skierowane do konkretnej grupy wiekowej, w których wszystko toczy się tak, jak Pan Bóg przykazał. Są też filmy rysunkowe idące pod prąd i mające w nosie obowiązujące we współczesnej popkulturze konwenanse. Takich perełek nie ma zbyt wiele, co nie znaczy, że nie istnieją. Znacie Rodzeństwo Willoughby?
W dużym domu mieszka sobie mama, tata i ich czworo dzieci. Rodzice nie potrafią zajmować się potomstwem, ale zuchy są tak urocze i słodkie, że trudno im się oprzeć. Familia przeżywa razem wiele wspaniałych przygód, podczas których matka i ojciec zdają sobie sprawę, że bardzo kochają swoje pociechy. Od tej chwili już zawsze są razem, a złe czasy odchodzą w niepamięć. Fajna opowieść? Być może, ale nie ma ona nic wspólnego z filmem Rodzeństwo Willoughby. W netflixowej produkcji rzeczywiście mamy rodzinę, ale o szczęśliwym zakończeniu wedle obowiązujących w filmach dla dzieci norm można zapomnieć. Rodzice ani myślą zmieniać się dla swoich dzieci, a malcy niewiele mają wspólnego z wizerunkiem kochanych łobuziaków, którym karmi nas popkultura. Bohaterowie są mało sympatyczni, mają dziwaczne natręctwa i nie grzeszą urodą. Ramy kina familijnego są tutaj naginane do granic możliwości. Można odnieść wrażenie, że twórcy momentami przekraczają granice, ale robią to w tak finezyjny i subtelny sposób, że tylko zręczne oko dorosłego obserwatora będzie w stanie to wychwycić.
Fabuła Rodzeństwa Willoughby skupia się na czwórce młodych bohaterów, którzy zaraz po narodzinach zostają odrzuceni przez narcystycznych rodziców. Staruszkowie są antypatyczni i egoistyczni. Mimo że akcja dzieje się we współczesności, familia mieszka w zabytkowym domostwie, a jego wnętrze przepełnione jest rodowymi obrazami i reliktami przeszłości. W tych dziwacznych czterech ścianach nestorzy rodu zajmują się „jedzeniem sobie z dziobków”, a młodzi zostają puszczeni samopas. Muszą sami zdobywać pożywienie i dbać o siebie nawzajem. Jak łatwo się domyślić, wkrótce zdarza się coś, co zmienia to status quo. Tak rozpoczyna się szalona jazda bez trzymanki.
Bohaterowie rzucają się w wir przygód, a widz przeciera oczy ze zdziwienia. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że ze świeczką szukać tak oryginalnej i wyjątkowej animacji, zarówno pod względem oprawy graficznej, jak i warstwy fabularnej. Dodatkowo dostajemy całe pokłady nieszablonowego humoru, który w dużej mierze skierowany jest do dorosłego widza. Nie ma tutaj nic odkrywczego – już w Shreku mieliśmy mrugnięcia okiem niewidoczne dla młodych oglądających, a łatwe do wychwycenia przez ich rodziców. Tutaj jednak w grę wchodzi poczucie humoru, które ani przez moment nie czerpie z utartych schematów. Dowcip jest dziwny, nieszablonowy i mocno pokręcony. Bardzo chętnie korzysta z formy graficznej, z którą mamy tutaj do czynienia. Dosłownie kilka razy na minutę pojawia się jakiś szczegół wizualny, który ma za zadanie nas rozśmieszyć. Zakładając, że przyzwyczaimy się do tego, co dzieje się na ekranie, nie mamy szansy oprzeć się temu kuriozalnemu szaleństwu.
Ostrzeżenie jest tutaj jak najbardziej zasadne, ponieważ forma animacji nie każdemu przypadnie do gustu. Zwolennicy bardziej tradycyjnych konwencji mogą odpaść już po pierwszych minutach. Innych zacznie boleć głowa od nagromadzenia barwnych szczegółów. Rodzeństwo Willoughby to jedna z tych animacji, które stawiają na piedestale brzydotę i starają się znaleźć w niej piękno (podobny kierunek prezentował Tim Burton w Frankenweenie i Gnijącej pannie młodej). Ta stylistyka jest w stanie odrzucić co poniektórych, ale większość z pewnością doceni kreatywność i bezkompromisowość Krisa Pearna (Klopsiki kontratakują) w prezentowaniu swojej wizji artystycznej. Oprawa graficzna filmu została stworzona komputerowo, ale jej niepospolitość sprawia, że momentami mamy wrażenie, iż oglądamy jakiś szalony teatrzyk kukiełkowy.
Oczywiście produkcja nie jest dziełem wybitnym. Przy kolejnym podejściu na wierzch wychodzą błędy, których nie widzimy podczas pierwszego seansu, gdy nie możemy oderwać wzroku od wspaniałej animacji. Niektóre wątki okazują się niepotrzebne, inne potraktowano zbyt powierzchownie. Czasami film nie może zdecydować, czy w danym momencie zwraca się do dorosłego, czy młodego widza. Mimo osobliwego humoru i fabularnej plątaniny przesłanie jest tradycyjne – wręcz tradycjonalistyczne. „All you need is love”, nawet gdy rodzice zachowują się jak dzieci, a świat to bardzo nieprzyjemne miejsce. Siła miłości jest w stanie góry przenosić. Na koniec warto wspomnieć o aktorach podkładających głosy postaciom. Narratorem opowieści jest kot, w którego wcielił się Ricky Gervais. Jak łatwo się domyślić, w swojej roli jest rewelacyjny. Oprócz niego, w Rodzeństwie Willoughby występują między innymi: Terry Crews, Maya Rudolph, Jane Krakowski i Martin Short.
Rodzeństwo Willoughby to pierwsza tegoroczna produkcja Netflixa, która wydaje się naturalnym kandydatem do Oscara. Dziwne by było, gdyby obraz nie zdobył chociażby nominacji w kategorii poświęconej animacjom. Ze świeczką szukać tak dobrej produkcji dla dzieci i ich rodziców, która nie podąża w kierunku wytyczonym przez pixarowe i dreamworksowe blockbustery. Najważniejsze jest tutaj chyba to, że obraz ani przez moment nie traktuje swoich widzów jak idiotów. Nikt nie spłaszcza przekazu, tylko po to, żeby szeroka widownia to kupiła. Jak widać, opłaciło się, wynikiem czego o animacji Netflixa można mówić w superlatywach.