Za nami łącznie 20 odcinków Banshee, produkcji dramatycznej stacji Cinemax, która - podobnie jak HBO - bez skrupułów epatuje brutalnością i seksem w swoich serialach. Autorski projekt Alana Balla wypada docenić za stosunkowo wysoki i stały poziom każdego z odcinków. W obecnej telewizji nie jest to łatwe, ale w kablówkach, mając do dyspozycji tylko dziesięć epizodów, Banshee udowadnia, że jest to wykonalne. Druga seria nie była lepsza niż pierwsza, ale nie była też gorsza. Ostatecznie zakończyła nieco przeciągnięty wątek Rabbita, odpowiednio rozwinęła zupełnie różne od siebie społeczności amiszów i Indian oraz przygotowała grunt pod zamówiony jakiś czas temu trzeci sezon.

Uwaga, recenzja zawiera szczegóły dotyczące fabuły odcinka.

Nie wiem, czy scenarzyści od początku zakładali rozciągnięcie wątku Rabbita aż na dwa sezony, szczególnie że przez większość odcinków drugiej serii był on zupełnie nieobecny. Co prawda wprowadzono do serialu ciekawą postać graną przez Żelijko Ivanka, ale scen z jego udziałem nie było wiele. Pisząc o ostatecznym rozliczeniu z ukraińskim przestępcą, należy cofnąć się do dziewiątego odcinka drugiej serii i jego widowiskowego początku. Wtedy to swoje "pięć minut" miał Hiob. Przebojowo rozprawił się ze świtą największego wroga, ale jednocześnie zmuszony został do ewakuacji. Na ratunek pośpieszyli Lucas z Carrie, którzy pozostali w Nowym Jorku na ponad połowę finałowego odcinka.

[video-browser playlist="634944" suggest=""]

Odniosłem wrażenie, że scenarzyści nie mieli pomysłu na ostateczną egzekucję i tak niestanowiącego wielkiego zagrożenia ojca Carrie/Any, dlatego też epizod wypełnili retrospekcjami z czasów, gdy cała trójka współpracowała razem. Poznaliśmy kulisy ostatniego nieudanego skoku na diamenty, po którym Hood trafił do więzienia. Z kolei podczas strzelaniny w kościele cały czas powtarzałem sobie w głowie: "Kiedy pojawi się Hiob?". Jego wsparcie okazało się nieuniknione, ale jednocześnie też bardzo przewidywalne. Pytanie tylko, dlaczego główni bohaterowie zdecydowali się wybrać do kościoła w duecie, bez żadnego wsparcia, zdając sobie sprawę, jak dobrze chroniony jest Rabbit.

Cieszy, że w finale postawiono na nieco inną scenerię. Fabuła opuściła na moment tytułowe miasteczko i przeniosła się na bardziej zatłoczone oraz zakorkowane ulice, gdzie bohaterowie Banshee bywają bardzo rzadko. W retrospekcjach dopracowano nawet takie szczegóły jak wieże World Trade Center, upiększające krajobraz wielkiej metropolii. Mimo to nowojorski rozdział finału drugiego sezonu pozostawił w mojej opinii mały niedosyt. Wszystko, co najlepsze dla całej produkcji, stało się jednak w ostatnim kwadransie odcinka, już bezpośrednio na znanym nam dobrze terytorium.

Szanuję scenarzystów za to, że do bohaterów i scen podchodzą bezkompromisowo. W brutalny i bezwzględny sposób zakończyli wątek Emmeta, który zapewne powróci podczas przyszłorocznych odcinków. Z kolei postawę Rebeki można chyba uznać za największe zaskoczenie nie tylko tego epizodu, ale też całego sezonu. Wszystko wskazuje na to, że właśnie ta scena sprawi, iż konflikt pomiędzy Indianami a amiszami (a z tej społeczności wywodzi się przecież dziewczyna oraz jej wuj) nabierze zupełnie nowej perspektywy. Na to jednak przyjdzie nam poczekać aż 10 miesięcy, bo właśnie tyle trwać będzie przerwa w emisji Banshee.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj