Ruchomy chaos to film zapowiadany od bardzo dawna – sam pomysł ekranizacji książki Patricka Nessa wałkowany był przynajmniej od dekady, zaś pierwsze informacje castingowe na temat nabierającego kształtów projektu pojawiły się już w 2016 roku. Droga produkcji do premiery okazała się dość wyboista, ale ostatecznie, po kilku latach oczekiwania, możemy podziwiać już efekt końcowy. Co prawda nie w kinach, a na VOD, jednak sądzę, że nie ma czego żałować – film okazuje się bowiem na tyle przeciętny, że fatygowanie się do multipleksu, by obejrzeć go na wielkim ekranie, byłoby niczym innym jak zmarnowaniem czasu. Akcja filmu rozgrywa się ponad 200 lat w przód – w przyszłości, w której Ziemia jest częściowo skolonizowana przez inne istoty, a pozostali przy życiu ludzie muszą zakładać własne małe osady. Głównym bohaterem jest młody chłopak, Tod Hewitt (Tom Holland), który wychowuje się w jednej ze społeczności razem z innymi mężczyznami – w ich świecie nie ma kobiet, ponieważ zostały wybite przez obce siły przed wieloma laty, natomiast mężczyźni, dotknięci tajemniczą przypadłością, słyszą nawzajem swoje myśli, żyjąc w nieustannym szumie i nie mogąc ukryć przed sobą zupełnie niczego. Świat chłopaka zostaje wywrócony do góry nogami, gdy pewnego dnia na jego farmie pojawia się tajemnicza Viola (Daisy Ridley), której umysłu zupełnie nie słychać. Dziewczyna pochodzi z innej planety, a jej pojawienie się na Ziemi wywoła niespodziewaną serię wydarzeń. Jedyną osobą, która może zapewnić jej bezpieczeństwo w nowym środowisku, jest nie kto inny jak Todd. Świat przedstawiony w produkcji to w pewnym sensie świat postapokaliptyczny, taki, w którym człowiek zmuszony jest do cofnięcia się cywilizacyjnie – nie mamy wglądu w tętniące życiem miasta ani futurystyczne latające pojazdy; wszystko rozgrywa się raczej w krajobrazie wiejskim, gdzie trzeba przerzucać gnojówkę, orać pole i ciężko pracować fizycznie. Małe społeczności mają swoich przywódców, którzy dbają o to, by nie wchodzić sobie nawzajem w paradę – atmosfera izolacji i wrogości jest dość mocno odczuwalna. Typowym elementem science fiction jest dopiero wątek Violi, która przybywa na Ziemię statkiem kosmicznym – jednak poza kilkoma scenami z obiektami latającymi w kadrze, w tę część świata przedstawionego nie mamy tak naprawdę żadnego wglądu. Wszystko rozgrywa się na opustoszałej Ziemi, w błocie i wodzie, w deszczu i w gęstwinach drzew. Pozwala to co prawda na uwypuklenie wątku survivalowego (nigdzie bowiem nie walczy się o życie lepiej niż w dzikości natury), ale jednocześnie trochę zawodzi oczekiwania – produkcja mocno reklamowana jako sci-fi, z obcymi, atmosferą zagłady i przybyszami spoza galaktyki, okazuje się być kosmiczna może w 5%. Znakomitą większość czasu ekranowego zajmują sceny bardzo przyziemne, które równie dobrze mogłyby się znaleźć w pierwszym lepszym dramacie obyczajowym. Choć fabuła książki jak i sam rys fabularny obiecują angażującą historię i przygodę, produkcja nie ma większej siły, by utrzymać widza przy ekranie. Rzecz toczy się stereotypowo, w większości scen ktoś przed kimś ucieka, na pierwszy plan wysuwa się do szpiku kości zły antagonista, a początkowo zdystansowana relacja Violi i Todda przeradza się w przyjaźń, w imię której jedno za drugim może wskoczyć w ogień. Film niczym mnie nie zaskoczył, nie ma w nim porywających zwrotów akcji, a poszczególne wydarzenia łatwo jest przewidzieć wcześniej. Niekorzystnie wypadają także sami bohaterowie – wyłączając główny duet, nie wiemy o reszcie w zasadzie nic. Przez ekran przewija się cała plejada bezbarwnych osób, a jeśli już pojawi się wśród nich ktoś wyrazisty, zostaje opisany patetycznym stereotypem. Dla przykładu – zupełnie nie kupuję głównego złoczyńcy, którego działania na ekranie pozbawione są logiki. Gorzej od niego wypada chyba tylko nawiedzony kaznodzieja, który lata po wiosce, wykrzykując pompatyczne hasła i postępując jeszcze bardziej bezsensownie niż szwarccharakter. Produkcja dużo traci na takich małych niuansach, bo ostatecznie zostaje w głowie jako film trochę głupiutki, trochę przekolorowany, momentami wywołujący nieprzyjemne uczucie patosu. Z plusów realizacyjnych warto natomiast wspomnieć sam szum, który towarzyszy słyszącym swoje myśli mężczyznom – początkowo trudno było mi się odnaleźć w tym formacie, a nieustanne monologi Hollanda wydawały mi się banalne, a nawet kpiące z widza – brzmiało to tak, jakby tłumaczył nam łopatologicznie, co w danej chwili robi. Jednak z biegiem czasu można wyczuć ideę, jaka stoi za tym motywem – z każdą kolejną minutą lepiej widać, że mamy tu do czynienia ze strumieniem myśli, którego nie da się powstrzymać czy przedstawić sensownie. Momentami wypada to nawet zabawnie, zwłaszcza gdy pojawia się Viola – myśli chłopaka w jej obecności wędrują w niezręczne rejony i zaśmiałam się wielokrotnie, obserwując, jak próbuje je okiełznać. Holland i Ridley bardzo fajnie odegrali swoje role, zarówno fizycznie, jak i głosowo, bo nie ulega wątpliwości, że samo odczytanie tych krążących wszędzie myśli również wymagało dużego wyczucia. Szkoda więc tym bardziej, że sam scenariusz tak kuleje – choć zakończenie pozostaje otwarte, wątpię, by z tego filmu miało rozwinąć się coś więcej, co pozwoliłoby aktorom na powrót w tych rolach. Ruchomy chaos to propozycja przeznaczona dla tych, którzy nie mają żadnej innej alternatywy na wolny wieczór. Film jest ewidentnie do zapomnienia. Choć władowano w niego niemałe pieniądze, nie pozostawia nawet satysfakcji wizualnej po seansie jak niektóre blockbustery. To przeciętna produkcja pełna sztampowych postaci, której jedynym plusem jest humor sytuacyjny serwowany od czasu do czasu. Nic specjalnego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj