Liberace, czyli Władek, bo był polskiego pochodzenia, to znany w całych Stanach muzyk, który zasłynął wyśmienitą grą na fortepianie, a przede wszystkim jednak zamiłowaniem do blichtru, przepychu i ogólnie rzecz biorąc drogiego kiczu. Jego kolekcja błyszczących okropieństw stała się wręcz legendarna.
Soderbergh ewidentnie skupia się na tej stronie Liberace - zapełnia swoje plany tonami połyskującego badziewia, wcielającego się w tytułową rolę Michaela Douglasa ubiera zaś w najdziwniejsze stroje. Jego postać to człowiek sukcesu, który owym sukcesem się zachłysnął, który w owym sukcesie się tapla, który dla tego sukcesu zrobi wszystko, który wreszcie najbardziej w swoim życiu ceni siebie – jedną z bardziej pamiętnych scen jest ta, w której Liberace namawia (a raczej wydaje polecenie) swojego kochanka, aby ten przeszedł operację plastyczną upodabniającą go do muzyka. Wszystko to okazuje się jednak wyłącznie efektowną fasadą.
Tytuł oryginalny tego filmu to Behind the Candelabra, co nawiązuje do słynnego kandelabru stojącego na fortepianie podczas występów Liberace. Przede wszystkim mówi nam jednak, że teraz spojrzymy pod maskę pozorów, za którymi krył się muzyk; zobaczymy jego życie takim, jakim było, a nie jakim je kreowano na potrzeby mediów. W tej wersji Liberace wcale wielki nie jest - to po prostu rozpuszczony, podstarzały facet, który ma słabość do przystojnych mężczyzn i zmienia ich jak rękawiczki, aż w końcu trafia na Scotta (Matt Damon), z którym postanawia związać się na dłużej. Ostatecznie zaś i tak wszystko zmierza ku tragicznemu końcowi, choć wydaje się, że przynajmniej tym razem Liberace zdołał pokochać kogoś innego niż tylko siebie.
Film Soderbergha jest więc opowieścią o samotności i kłamstwach towarzyszących życiu celebryty, o piętnie, jakie na muzyku wywarł sukces. Jest przy tym filmem monotonnym i fabularnie niespecjalnie ciekawym, bo też zbyt wiele się w nim nie dzieje. Obraz dźwigają na swych barkach włącznie Douglas i Damon, z rzadka wspierani przez niesamowitego w roli doktora Startza Roba Lowe’a (niezwykle zabawna postać), i prawda jest taka, że choć grają bardzo dobrze, a ich bohaterowie to złożone i niejednoznaczne w ocenie postaci, trudno, aby ich towarzystwo zagwarantowało niesłabnące emocje przez całe dwie godziny trwania filmu. Po pewnym czasie widz przyzwyczaja się nawet do olśniewającej scenografii.
Wielki Liberace to z pewnością ciekawy obraz. Sama tytułowa postać jest warta uwagi, Soderberghowi zabrakło jednak pomysłu na opowiedzenie tej historii. Miał temat, miał bohaterów, zabrakło sprawnego pióra, co nieco dziwi, zważywszy na fakt, iż scenariusz pisał Richard LaGravenese, nominowany do Oscara za "Fisher Kinga". Widać nie zawsze jest się w formie.