Każdy kto czytał Sandmana dobrze wie, że nie jest to łatwy materiał do zekranizowania. Gaiman stworzył mroczny, a zarazem bajeczny świat, który pięknie wygląda na kartach komiksu, ale jest ogromnie niewdzięczny, jeśli chodzi o pokazanie go na ekranie. I nie ma znaczenia, czy jest to ekran telewizora czy sali kinowej. Wielu twórców się do tego przymierzało i każdy z nich poległ. Nie będę chyba jedyny, który po hucznym ogłoszeniu przez Netflixa zamiaru zekranizowania tego tytułu w postaci serialu, był sceptyczny. Nie uspokoił moich obaw nawet fakt, że na pokładzie tej produkcji stanął sam Gaiman doglądający każdej strony scenariusza. Po prostu w ostatnich latach, gdy widzę czerwoną N, boję się o jakość produkcji, jakie dostaję. Jak wielkie było moje zaskoczenie już po pierwszych 5 minutach serialu. Wszystkie wątpliwości prysnęły jak zły sen. Zacznijmy od tego, że za produkcję w pełni odpowiada Warner Bros. Television Studios, które po prostu dostarcza Netflixowi gotowy produkt. Zrobili więc taką ekranizację, jaką Gaiman sobie wymarzył - bliską komiksowemu oryginałowi. Oczywiście dokonano kilku zmian jak choćby Johna Constantine’a zastąpiono Johanną Constantine, ale jak za chwilę dowiodę jest to zmiana, która nawet zagorzałych fanów w jakimkolwiek stopniu nie zaboli.
Serial wciąga widza już od pierwszych minut, dzięki świetnie dobranemu aktorowi do roli Morfeusza. Tom Sturridge ma w sobie pewien magnetyzm. Przyciąga uwagę, gdy tylko pojawia się na ekranie. I choć w pierwszym odcinku jest bardziej narratorem wydarzeń, a gdy się pojawia to sam nie wygłasza praktycznie ani słowa, to nie przeszkadza to w odbiorze historii. Pierwsze dwa odcinki są pewnego rodzaju prologiem do całej opowieści. Trwa on lekko ponad 2 godziny, co dla niektórych może być odrobinę za długim wprowadzeniem. Sandman bowiem nie ma pilotowego odcinka, który łapałby nas za rękę i zabierał w szaloną podróż. On raczej powoli nas spowija jak sen. Usypia naszą czujność i gdy już się zapatrzymy w pięknie wykreowany świat, zaatakuje nas serią koszmarów. Galeria postaci jaką poznamy w trakcie tej sennej podróży jest znakomita. Od Gwendoline Christie w roli Lucyfera zaczynając, a na Kirby Howell-Baptiste jako Śmierci kończąc. To ta postać oczarowała mnie najmocniej. Jej wersja Śmierci jest ciepła i opiekuńcza. Nie dziwię się, że to ta aktorka wygrała casting i dlatego Neil uznał, że lepszej osoby do tej pracy nie mógł zatrudnić. Pomimo setki pretensji ze strony fanów, muszę przyznać, że to pisarz miał rację. Kirby jest cudowna. Wszyscy bohaterowie zostali perfekcyjnie obsadzeni. Widać, że każdy z nich zapoznał się z materiałem źródłowym i znakomicie zrozumiał motywację granego przez siebie bohatera. Dla mnie osobiście szczytem kunsztu zarówno reżyserskiego jak i scenariuszowego był 5 odcinek, w którym John Dee, genialnie zagrany przez Davida Thewlisa pokazuje nam jak wyglądałby świat pozbawiony kłamstw, gdzie ludzie mówiliby dokładnie to co myślą i robili to co by chcieli. Teoretycznie idylla, w której wszyscy są szczęśliwi, a praktycznie piekło na ziemi.
Z powodów licencyjnych twórcy musieli dokonać pewnych zmian. Dlatego w jednym z odcinków pojawia się postać Johanny Constantine, świetnie zagranej przez Jennę Coleman. Zmiana płci w żadnym stopniu nie zaszkodziła temu bohaterowi. Wręcz przeciwnie, jest to ciekawe i świeże spojrzenie na tego okultystycznego detektywa.
Nieoczekiwanie dla mnie wielką gwiazdą tego sezonu okazał się Boyd Holbrook jako Koryntczyk. Jest on mroczny i jak na koszmar przystało, przerażający. Aktor znakomicie oddaje jego charakter i mam wrażenie, że sporo też dodaje od siebie, tworząc pełną postać. Gdy tylko pojawia się ona na ekranie momentalnie kradnie show. Wchodzi do tego świata bez kompleksów i bierze co chce. Coś genialnego.
Wizualnie serial prezentuje się wyśmienicie. Zarówno pałac Morfeusza, jak i przyległe do niego włości czy piekło zostały wykonane z niezwykłą pomysłowością. Wizualnie to jest coś pięknego. Widać, że budżet tej produkcji był naprawdę spory i nie oszczędzano na stronie wizualnej. Zarówno sny jak i koszmary wyglądają wręcz bajecznie, jeśli takiego określenia można tu użyć.
Po scenariuszu widać, że zarówno Gaiman jak i współpracujący z nim Allan Heinberg dużo pracy poświęcili na dopracowaniu tekstów. Chcieli, by łączyły one w sobie wiele gatunków i różniły się od siebie charakterem. To im się udało. Mamy tu czarną komedię, horror, thriller, dramat. Wszystko znakomicie wymieszane i podane na najwyższym poziomie.
W pierwszym sezonie Sandmana zawarte mamy wiele ciekawych wydarzeń z komiksów. Jest pościg za Koryntczykiem, jest pojedynek w piekle, konferencja morderców, jest konflikt pomiędzy rodzeństwem. Wszystko czego spodziewałbym się po pierwszym sezonie zostało mi dostarczone na wysokim poziomie. Nie ma tutaj elementu, który by mnie w jakimkolwiek stopniu zawiódł. Neil Gaiman obiecał nam najlepszą ekranizację Sandmana jaka jest możliwa i słów swoich dotrzymał. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że ten serial jest najlepszą ekranizacją komiksową, jaką kiedykolwiek przyszło nam oglądać na małym ekranie. Jest to niewątpliwie produkcja, do której będę wracać jeszcze nie raz z wielką przyjemnością.