Nowa komedia Netflixa z Adamem Sandlerem w roli głównej właśnie trafiła do szerokiego grona odbiorców. Niestety Sandy Wexler nie ma na tyle siły, by rozbawić widza.
Historia dotyczy nierozgarniętego menadżera gwiazd, który jest tak daleki od ideałów Hollywood, jak to tylko możliwe. Podczas gdy wokół pełno pięknych, zdolnych i przebojowych ludzi, Sandy Wexler z każdym kolejnym krokiem pogrąża się jeszcze bardziej, sprawiając wrażenie, że trafił tu z zupełnie innej bajki. Mimo to w jakiś cudowny sposób udaje mu się osiągać sukcesy i trafiać na kolejne wschodzące gwiazdy, z którymi podejmuje współpracę. A my, jako widzowie, towarzyszymy mu w jego perypetiach i miłosnych uniesieniach, które niestety momentami bywają naprawdę męczące w odbiorze.
Postać głównego bohatera i wszystkie jego przygody są nam przybliżane za pośrednictwem grona elegancko ubranych uczestników równie eleganckiego przyjęcia. Ta część filmu przypomina dokument – każda osoba wypowiada się do kamery, doskonale zdając sobie sprawę z jej obecności i dzieli się z widzami własnymi (często skrajnie się od siebie różniącymi) przemyśleniami na temat Sandy’ego Wexlera. Szybki cięty montaż i wymieniające się spostrzeżenia ogląda się dobrze – jest wesoło już za sprawą samej mimiki i tonu głosu poszczególnych postaci, gdy przedrzeźniają głównego bohatera. Szkoda tylko, że gdy przechodzimy do bieżącej fabuły, w której jest nam zaprezentowany, szybko przestaje się robić zabawnie.
Sandler sepleni i mówi przez nos – nie dość, że nie da się go poprawnie zrozumieć, to brzmi to strasznie irytująco. Jedynym, co może wywołać pewnego rodzaju wesołość, jest jego wymuszony, absurdalny śmiech. Jednak nawet to bawi tylko początkowo – kolejna identyczna salwa rechotu działa już raczej na nerwy. Główny bohater, w jakiego aktor się wciela, jest żywcem wycięty z mnóstwa podobnych produkcji – ileż to już razy widzieliśmy idiotę, który potyka się o własne nogi i nie zdaje sobie sprawy ze swojej głupoty? Niezliczenie wiele. Tak samo rysuje się schemat Sandy Wexler – film nie proponuje absolutnie niczego, czego byśmy już nie widzieli. Być może dlatego nie jest tak śmieszny, jak prawdopodobnie zamierzał być.
Tym, co zasługuje tu na uwagę, jest przede wszystkim gra aktorska. Choć sam Adam Sandler jest bardzo uciążliwy, reszta występujących wypada bardzo dobrze. Nawet w niedorzecznych rolach zachowują się wiarygodnie i przekonują do siebie. W filmie pojawia się plejada znanych aktorów – Kevin James, Jane Seymour, Rob Schneider, Milo Ventimiglia... Niektórzy są poukrywani pod perukami, za wąsem lub ciężką charakteryzacją. Postaci, w jakie się wcielają, wydają się kiczowate i świetnie wpasowują się w ogólną wymowę filmu. Na szczególne brawa zasługuje kreacja Jennifer Hudson, której bohaterka jest sympatyczna, prawdziwa i pozytywnie wyróżnia się na tle pozostałych karykatur. Najbardziej komediowym akcentem jest jednak Terry Crews w roli mięśniaka Bobby’ego Barnesa na ringu. Jego fenomenalna fryzura i umiejętności sceniczne dosłownie przyćmiewają wszystko wokół.
Scenografia filmu jest bardzo dobrze dopracowana, wszystkie kostiumy, fryzury, gadżety, błyszczące, kolorowe auta i najmniejsze detale w ciekawy sposób oddają ducha lat 90. Z głośników rozbrzmiewa głośna popowa muzyka (również z tego prostego względu, że jedna z bohaterek jest gwiazdą tegoż gatunku), co także przekłada się na ogólny wydźwięk produkcji. W kwestii montażu dobrze wypada koncepcja z wymiennymi ujęciami: kontrastowanie wypowiedzi narratorów z obrazami tego, o czym mówią. Dzięki temu rzeczywiście można było się czasem zaśmiać – głównie po zdaniu sobie sprawy z tego, w jak niewielkim stopniu pokrywają się te komentarze z obrazami.
Jeśli zaś chodzi o sam humor, w głównej mierze kładzie się tu nacisk na słowo. Choć już na początku pojawiła się scena, w której bohater zderza się z jastrzębiem i spada z hukiem na ziemię, w dalszej części filmu raczej nie pojawiają się inne skecze. Szkoda, bo sam humor słowny nie jest wcale taki zabawny – powtarzanie tych samych żartów z nadzieją, że po ponownym usłyszeniu wywołają w widzu wesołość, wypada dość naiwnie i tak naprawdę nieciekawie.
Sandy Wexler to przykład filmu, które pretenduje do bycia śmiesznym. Niestety nie do końca mu się to udaje. Jak na dobrą komedię jest zdecydowanie zbyt głupkowaty, zaś jak na tą kompletnie absurdalną – za mało pomysłowy. Ot, kolejna przeciętna produkcja, o której następnego dnia zwyczajnie nie będziemy już pamiętać. Za momenty, na których się uśmiechnęłam, i bardzo estetyczną scenografię – 6/10.