Osobliwa rodzinka z Santa Clarita na obrzeżach Los Angeles właśnie powróciła, przynosząc ze sobą gigantyczne dawki absurdu, dziwaczności i groteski. Czy serial Netflixa wciąż jest (nomen omen) świeżutkim, popkulturowym kąskiem we współczesnej telewizji? Sprawdźmy.
W drugim sezonie Santa Clarita Diet Shielę, Joela i Abby spotykamy mniej więcej w tym samym momencie, w którym ich opuściliśmy w zakończeniu pierwszej serii. Małżeństwo agentów nieruchomości wciąż znajduje się na pędzącym z zawrotną prędkością rollercoasterze. Sheila, świeżo upieczona zombie, stara się nie zjeść wszystkich dookoła. Joel, kochający mąż niemartwej żony, próbuje nie oszaleć z nadmiaru koszmarnych rzeczy, które mu się przydarzają. Abby natomiast, jak na przykładną córkę przystało, usiłuje uratować rodzinę przed zanurzeniem się odmętach obłędu.
Pod tym względem druga seria zupełnie się nie różni od pierwszej. Twórcy jednak wprowadzają do fabuły kilka nowych motywów, dzięki którym bieżąca odsłona kontrastuje z premierowym sezonem. Po pierwsze powraca Nathan Fillion, który w pierwszej serii wystąpił tylko w jednym epizodzie. Zapewne część z was zastanawiała się, jaki sens ma wprowadzenie do serialu tak uznanego aktora, tylko na jeden odcinek. Teraz uzyskujemy odpowiedź na to pytanie. Rola Filliona jest jedną z lepszych w omawianej serii, mimo że (nie spojlerując) nie jest ona kompletna. Kolejną postacią, która w pierwszym sezonie majaczyła gdzieś na dalszym planie, a teraz odgrywa ważną rolę, jest Ramona, pracownica sklepu, w którym bohaterowie kupują środki czystości do zacierania śladów kolejnych zbrodni. Warto też wspomnieć o Annie Garcii, policjantce, związanej z sąsiadką Hammondów. Postać ta jest niezwykle blisko odkrycia mrocznej prawdy o Sheili. Jak to jednak w Santa Clarita bywa, nic nie jest łatwe i proste.
W drugim sezonie twórcy rozpoczęli swoisty worldbulding. Jak na niezobowiązujący format komediowy wychodzi im to wybornie. Tło historyczne toczących się wydarzeń nakreślone jest bardzo skrupulatnie. Pojawiają się sekretne księgi, dziwne znaki i przerażając potwory (pan nóżka rządzi!). Do akcji wkraczają tajemnicze ugrupowania, których geneza jest na razie nieznana. Całość sprawia wrażenie dobrze zbudowanego świata, w którym bohaterowie z Santa Clarita stanowią jedynie niewielki, nic nie znaczący element. Dzięki takiemu rozwiązaniu fabularnemu nie tylko chichoczemy, obserwując kolejne szaleńcze podrygi Hammondów, ale też dajemy się wciągnąć większej mitologii, której jak na razie w całości nie rozumiemy. Paradoksalnie ten worldbulding doskonale współgra z groteskową konwencją komediową, dzięki czemu Santa Clarita Diet jest tak wyjątkową produkcją.
Mitologia mitologią, ale przecież w takich formatach najważniejszy jest element komiczny. Tutaj ponownie mamy sukces na pełnej linii. Ze świeczką szukać we współczesnej popkulturze takiego rodzaju poczucia humoru. To zaprawdę unikatowa forma. Z jednej strony pastisz klasycznych gatunków komediowych, z drugiej wyjątkowo brutalny obraz gore. Z jednej bawiący się absurdem w stylu monty pythonowego Terry Gilliam, z drugiej korzystający do woli ze schedy po Kevin Smith, Judd Apatow czy Seth Rogen. Oglądając Santa Clarita Diet powinniśmy jak najszybciej porzucić logiczne myślenie i dać się porwać wcześniej wspomnianemu rollercoasterowi szaleństwa. Serial jest też wielką ucztą dla fanów postmodernizmu. Smaczków i mrugnięć okiem do maniaków popkultury jest tutaj co nie miara. Prawie na każdym kroku twórcy nawiązują do mniej lub bardziej znanych arcydzieł współczesnej sztuki.
Santa Clarita Diet jest również wybitny aktorsko. Nie oszukujmy się – Drew Barrymore nie jest najlepszą aktorką świata. Jak do tej pory nie zrobiła wielkie kariery w Hollywood i wydawało się, że 5 minut sławy ma już za sobą. Po raz kolejny więc niezwykle przyjemnie się obserwuje serialowe odrodzenie artystyczne aktorki, która zmierzała już powolnym krokiem na emeryturę. Drew jest świetna w roli Sheily.
Jeszcze lepiej wypada, gdy obok niej pojawia się Timothy Olyphant, portretujący jej męża, Joela. Między tą dwójką jest tak niesamowita chemia, że chciałoby się ich oglądać przez kolejne ”ileś tam” sezonów. Olyphant, którego pamiętamy przecież jako ponurego i markotnego Setha Bullocka z Deadwood, tworzy tutaj kreację życia. Mimo że Barrymore również wspina się na wyżyny swoich umiejętności, to Timothy jest tutaj największą gwiazdą. Widać że oboje doskonale rozumieją konwencję serialu, w którym grają. Podczas swoich występów momentami tak bardzo szarżują, że widz zastanawia się, czy ogląda mainstreamową amerykańską produkcję czy niszowy obraz z gatunku exploitation.
Duże brawa należą się również młodym aktorom. Liv Hewson w roli Abby i Skyler Gisondo jako Eric także stają na wysokości zadania. Ich występy oczywiście są trochę bardziej stonowane, ale każdy z nich posiada interesujący wątek, dzięki któremu mają możliwość wyżyć się aktorsko. Dodatkowo rodzące się uczucie między tą dwójką pokazuje, że Santa Clarita Diet, mimo całej obrzydliwości i absurdalności, ma tradycyjne przesłanie w kwestii rodziny i uczuciowości. Tego typu motywy doskonale balansują z tą całą groteską.
Santa Clarita Diet to pozycja obowiązkowa zarówno dla fanów fantastyki, jak i dla miłośników odważnych komedii. Twórcy opowiadają swoją historię w taki sposób, że widz nie może się już doczekać kolejnego odcinka. Główna linia fabularna prezentuje niezwykle wciągającą historię, która z końcem drugiego sezonu ma wciąż wiele tajemnic. Miło obserwować, jak świat Santa Clarita Diet się rozrasta. Miejmy nadzieję że potrwa to jeszcze kilka sezonów. Jeśli scenarzyści nie zatracą swojego specyficznego flow, to czeka nas niejedno takie świeżutkie danie.