"Bradley Cooper i Jennifer Lawrence ponownie razem na dużym ekranie!", krzyczą nagłówki na plakatach i zapowiedziach. Niech to nikogo nie zmyli - "Serena" to nie jest dobry film.
Historia, którą pod swoje skrzydła wzięła Susanne Bier, w oryginale była opowiadaniem. Być może w takiej formie opowieść o wyjątkowo przedsiębiorczym małżeństwie, którego największym problemem jest brak potomstwa, by się sprawdziła. Na ekranie niestety to się zupełnie nie udało.
"Serena" jest filmem pretensjonalnym i miałkim, w którym trudno znaleźć dobre fragmenty, jeśli odejmiemy przepiękne widoki Karoliny Północnej. Jeśli bowiem zajrzeć w jego głąb i przez chwilę się porządnie zastanowić nad jego celem i sensem, okaże się, że ich nie ma, a film jest po prostu pusty.
Kompletnie nieprzemyślany jest scenariusz, który nie ma żadnych momentów zwrotnych, żadnego napięcia ani nie obrał żadnej jednolitej ścieżki. Wydarzenia filmowe to chaos, reżyserka nie panuje nad swoimi bohaterami, ma się wrażenie, że hasają oni bez celu, a jedna scena zastępuje drugą i tak to się toczy do końca. Co więcej, momentami
"Serena" jest nieznośnie wydumana, na siłę przekombinowana i kiczowata. Postacie nie rozmawiają ze sobą w normalny sposób, wszystko trąci sztucznością i w ogóle nie wypada naturalnie. Mało jest chwil, w których nad bohaterem można by się pochylić, zastanowić nad jego motywacją, dojrzeć jego głębię. Wszystko pędzi do przodu, klatka po klatce dąży do zakończenia.
[video-browser playlist="657048" suggest=""]
Mówi się, że sama obecność
Jennifer Lawrence dodaje każdemu filmowi wiele i że aktorka potrafi unieść produkcję na swoich barkach. Oczywiście, że potrafi (udowodniła to choćby w filmie "Do szpiku kości"), ale tym razem się nie udało. Maniera
Lawrence jest prawie nie do zniesienia, to jej najsłabsza rola w karierze. Nie dość, że jej bohaterka nie została dobrze rozpisana, to i Jen nie dodała jej absolutnie nic od siebie. Żadnej głębi, żadnych widocznych rozterek. Serena jest jednowymiarowa i płaska jak papier. Albo dostaje ataków paranoi, albo jest słodka jak miód, albo z zimnym głosem nakłania męża do złego - nie ma nic pomiędzy. Postać jest tak nieautentyczna i przerysowana, że gdyby nie fakt, iż
Lawrence wygląda w
"Serenie" absolutnie zachwycająco, to nie dałoby się jej oglądać.
Nie radzi sobie też
Bradley Cooper. Jego George jest także płytki i pozbawiony charakteru. W scenach, w których bohater unosi się gniewem,
Cooper jest po prostu przekomiczny, a wcale nie powinien sprawiać takiego wrażenia. Przyznaję jednak, że pomiędzy nim a
Jennifer jest cudowna chemia, którą wspaniale widać w scenach miłosnych. To właściwie największy plus
"Sereny". Oczywiście oprócz ładnych widoków. Rozczarowuje również zakończenie filmu, które jest tak do bólu kliszowe i sentymentalne, że można jedynie westchnąć.
Zobacz również: Sylvester Stallone jako Rocky Balboa. Pierwsze zdjęcia z planu „Creed”
Właściwie jest tak, że
"Serena" ma całkiem interesującą bazę, więc rozterki kobiety, która w latach 20. nie może urodzić mężowi dziecka i przy tym ma świadomość istnienia bękarta płci męskiej, mogłyby widza zaciekawić. Niestety film potrzebowałby do tego porządnego scenariusza, wprawnej reżyserskiej ręki i przekonujących aktorów w rolach głównych.
"Serena" nie ma żadnej z tych rzeczy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h