Stacja potrzebowała w końcu komercyjnego sukcesu w gatunku fabularnego dramatu. Włodarze NBC wiedzieli, że dzięki Igrzyskom w Soczi będzie to najbardziej udany sezon od roku 2010. Takie wydarzenie niesamowicie podnosi słupki oglądalności. Do tego dochodzi bardzo mocna pozycja "The Voice", ale co to za kanał, który wygrywa ratingową wojną, bazując na sporcie i reality show? Potrzebny był choć jeden porządny nowy serial z krwi i kości. No i się udało. Najlepszy lead-in na rynku, gwiazda w obsadzie i jedziemy! Pierwsze wrażenie było jak najbardziej pozytywne, ale po kilku tygodniach można było zauważyć poważne rysy na nowym cacku NBC.

Artykuł zawiera spoilery.

Po seansie całości doszedłem do wniosku, że jedynym człowiekiem, który wiedział, jak Czarna lista powinna wyglądać i w jakim klimacie być kręcona, był Joe Carnahan. Bynajmniej nie twórca, Jon Bokenkamp, zagubiony w meandrach własnej koncepcji, ale zatrudniony do realizacji dwóch epizodów reżyser Asa w rękawie. Stworzył on pilota i dziewiątą odsłonę (jesienny finał o szturmie na tajna placówkę FBI), które były zdecydowanie najlepszymi odcinkami pierwszej serii. Szczególnie ten drugi wspominam bardzo pozytywnie. Aż trudno uwierzyć, że taka perełka znalazła się w tym gronie do bólu przeciętnych fabuł.

[video-browser playlist="633745" suggest=""]

Ameryki nie odkryję, twierdząc po raz wtóry, że sukces Czarnej listy jest zasługą jednego człowieka. Gdyby nie James Spader, pewnie nie pisałbym tego tekstu, bo produkcja nie dotrwałaby do Nowego Roku. Oj, jak bardzo Bokenkamp musiał cieszyć się na widok swojej gwiazdy na planie. Przestawał wtedy nerwowo obgryzać ołówek, którym próbował na kolanie poprawiać scenariusz. Zapewne podchodził tylko do aktora, zakładał mu na głowę charakterystyczny kapelutek i liczył na cud. W większości przypadków ten system się sprawdzał, bo Spader swoja charyzmą ciągnął serial przez cały czas. Ale czy cokolwiek tu zagrało oprócz Reda Reddingtona?

Na pewno należy wyróżnić kilka aspektów. Przebłyski geniuszu się tu pojawiały, ale tylko sporadycznie. Chociażby sekwencja początkowa "Dobrego Samarytanina" (odcinek jedenasty, swoją drogą trzeci najlepszy epizod serii) w takt "The Man Comes Around" Johnny’ego Casha zapada w pamięć. Dołożono również wiele starań, aby zatrudnić do ról "złoczyńców tygodnia" aktorów nie tylko znanych, ale również niezwykle charakterystycznych. Najlepsze decyzje to na pewno Tom Noonan, Robert Knepper i przedstawiony w finale Peter Stormare. A przecież przewinęli się tu jeszcze choćby Robert Sean Leonard, Isabella Rossellini, Dianne Wiest czy Alan Alda.

Problem w tym, że nawet ich talent nie potrafił załatać scenariuszowej niekompetencji i sposobu, w jaki te postacie poprowadzono. Zawsze ten sam schemat. FBI jak zagubione dzieci we mgle szuka poszlak, a Lizzie w akcie desperacji dzwoni do Reda, który rzuca enigmatyczna wskazówką. Po chwili wszystko się rozjaśnia, a bad guy jest pojmany albo idzie do piachu. Choć w pierwszych 20 minutach odcinków robiono wszystko, aby antagonista nie wydawał się płytki i jednowymiarowy, zawsze kończono z nim w ten sam dziecinny sposób. Tak jakby twórcy sami sobie rzucali kłody pod nogi, a potem uciekali się do klisz i uproszczeń, nie potrafiąc udźwignąć ciężaru historii, którą sobie założyli.

[video-browser playlist="633747" suggest=""]

Na przestrzeni tej serii postawiono przed nami wiele pytań, ale nie udzielono żadnych jednoznacznych odpowiedzi. Szkoda. Wolałbym, aby już teraz zamknęły się rozdziały ojca Lizzie i Berlina, bo nie intrygują one nawet w połowie tak bardzo, jak pewnie założyli sobie producenci. Tani chwyt z tymi bliznami na koniec. Pewnie większość chórem tylko wzdychnęła z politowaniem. To co, jednak Red jest jej tatusiem? Nie! Nawet ci scenarzyści nie są tacy parszywi. Ci bohaterowie muszą mieć między sobą jakąś głęboką więź, ale na pewno nie biologiczną. Oby. Berlin jest tak wściekły na Raya, że odciął własną rękę (dobry joke z tą leksykalną dwuznacznością, zdecydowanie najzabawniejszy moment w serialu). Nie spodziewam się cudów w tym wątku, ale na Storemare’a w furii zawsze będzie miło popatrzeć. Chciałbym, żeby był psychopatą tak szalonym jak w Fargo.

No i tak jakoś mozolnie, bez fajerwerków i często wbrew logice ten sezon Czarnej listy doczłapał do końca. Tym samym można stwierdzić, że James Spader spaceruje tu po linie bez żadnych zabezpieczeń. Balansuje nad przepaścią i nie może się oprzeć o nic i o nikogo – jest zdany na siebie. Dokładnie takie wrażenie można odnieść, oglądając nowy hicior NBC. To show jednego aktora! Wszystko inne pozostaje daleko w tyle. Żeby tu była jeszcze choć jedna postać, na której by nam zależało! Czy ktoś zareagował na śmierć Meery czymś więcej niż tylko donośnym "meh"? NBC odniosło więc sukces komercyjny, ale na pewno nie artystyczny. Jest teraz czas, aby ten chaos uporządkować i spróbować jeszcze raz – na świeżo – wraz z drugim sezonem. Kilka wskazówek: mniej rodzinnych dramatów, większe IQ agentów FBI, a tym samym przedstawienie kilku wielowymiarowych bohaterów oraz może w ramach mocnego startu i tak na zachętę Ressler mógłby nie przeżyć premiery, co?

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj