Spider-Man: Władza bywa nazywany ostateczną opowieścią o Człowieku Pająku. Wiele w tym prawdy - to w końcu komiks, który w pewien sposób próbuje podsumować mitologię jednego z naszych ulubionych superbohaterów.
W wydanym w 2007 roku komiksie
Spider-Man: Reign wiele osób doszukuje się rozmaitych podobieństw do legendarnego
Dark Knight Returns. O ile jednak
Frank Miller faktycznie kładł nacisk na postać głównego bohatera, o tyle w dziele
Kaare Andrews historia Człowieka Pająka jest raczej tłem czy uzupełnieniem uniwersalnej opowieści o miłości, poszukiwaniu w sobie odwagi czy rodzącej się na ulicach rewolucji. Refleksja nad heroiczną powinnością jest tutaj nieustannie przeplatana elementami greckiej tragedii, dramatu psychologicznego i pytaniami o kondycję współczesnego świata. Część z nas zapewne będzie mieć wrażenie, że ta opowieść na kartach komiksów rozegrała się już niejednokrotnie – ot, powtórka z rozrywki. To jednak tylko pozory; z każdą kolejną stroną
Spider-Man: Reign coraz mocniej zachęca czytelnika do zanurzenia się we wszechobecnym mroku. Przygnębiający wydźwięk historii doskonale tu kontrastuje z naszym odbiorem postaci Człowieka Pająka. Młodzieńcze popisy herosa odeszły w zapomnienie, a tym, co przyszykował dla nas Andrews, jest swoiste tango ze śmiercią.
Superbohaterów już nie ma – wspomnienie o nich zostało zaklęte w używanym niczym wytrych słowie „superterroryści”. Na ulicach Nowego Jorku nad porządkiem czuwa paramilitarna organizacja Władza, a burmistrz miasta chce wdrożyć tajemniczy projekt, który wedle jego zapewnień ma dać mieszkańcom pełnię bezpieczeństwa. Media stały się tubą propagandową, zaś życie obywateli systematycznie zamienia się w koszmar państwa policyjnego. Z tego ponurego krajobrazu wyłania się postać podstarzałego Petera Parkera – przepełnionego wewnętrznym bólem nieudacznika, który nie potrafi utrzymać nawet posady w kwiaciarni. Bohater jest samotny, musi zmagać się z poczuciem winy po utracie bliskich. Andrews już na początku opowieści próbuje zagłębiać się w jego psychikę, która zdaje się balansować gdzieś w okolicach paranoi i postępującego szaleństwa. To jeszcze nie czas na superbohaterskie czyny, choć niektórzy z mieszkańców wysyłają rewolucyjne sygnały w mikroskali, symbolizowane w historii przez zamieszczone na murze graffiti. Na ulicy pojawi się ostatecznie pewien tajemniczy szaleniec, który zmierza w kierunku mieszkania Parkera.
Warstwa fabularna jest dla komiksu Andrewsa mieczem obosiecznym. Z jednej więc strony dostajemy tu historię o odradzającym się niczym feniks z popiołów superbohaterze, w dodatku niekoniecznie wpisaną w tak typową dla powieści graficznych triumfalną konwencję. Problem polega na tym, że w trakcie lektury czytelnik będzie dostrzegał przewidywalność tej opowieści. Nie pomogą zabiegi scenarzysty, który raz po raz stara się przekonywać, że przebieg wydarzeń wcale nie jest tak oczywisty, jak mogłoby to się początkowo wydawać. Andrews chce zaskakiwać rozmaitymi zwrotami akcji, jednak w niektórych miejscach brakuje mu albo pomysłu, albo odwagi na to, by przestać się asekurować i nie podążać szlakiem wytyczonym choćby przez Millera. Koniec końców fabuła broni się atmosferą mroku i nostalgii – to coś w rodzaju post scriptum dla całej komiksowej mitologii Człowieka Pająka.
Niektórzy z czytelników najprawdopodobniej będą mieć problem z wszechobecną w tym komiksie dygresyjnością. Andrews gdzie tylko może zostawia rozmaite dopiski i przemyślenia przybierające rozmaitą formę – wierszy, myśli postaci, wspomnień. Tylko pozornie są one wyrwane z kontekstu; w moim osobistym odczuciu doskonale współgrają ze sposobem prowadzenia narracji i groteskowo-paranoidalnym położeniem życiowym głównego bohatera. Co więcej, wszelkie mankamenty w aspekcie tempa akcji zostaną zrekompensowane poprzez puszczanie oka do komiksowych fanów. W tej historii pojawi się więc cała banda ikonicznych złoczyńców, z którymi jeszcze ten jeden raz będzie musiał się zmierzyć Spider-Man. Nawet walka ze złem jest tu rozpisana pod dyktando procesu przemijania, choć im bliżej finału, tym częściej ponury krajobraz starości musi ustępować miejsca ostatnim podrygom młodzieńczego szaleństwa.
Andrews jest nie tylko scenarzystą, ale i rysownikiem tego komiksu – tym razem ten zabieg popłaca, gdyż czuć spójność między prowadzeniem narracji a warstwą wizualną. Prostota fabuły współgra z oszczędnością w przedstawianiu pejzażu Nowego Jorku. Jest tu szaro, ponuro, praktycznie cały czas nad miastem przechodzą burze – tego typu zabiegi nieustannie wzmacniają atmosferę mroku, w której zanurzona jest historia. Andrews nie chce nawet ukrywać, że ogólny wydźwięk opowieści jest dla niego znacznie ważniejszy od jej bohaterów. Niektóre postacie prezentują się więc w taki sposób, jakby rysownik w pewnym momencie ich tworzenia pozostawił swoją pracę niedokończoną. W tym szaleństwie jest jednak metoda, gdyż niekiedy brak kreski mówi czytelnikowi znacznie więcej niż najdokładniejszy nawet rysunek. Nie ma więc przypadku w tym, że pojawiają się tutaj zupełnie białe plansze, które mają pobudzać naszą wyobraźnię.
Nazwijmy rzeczy po imieniu:
Spider-Man: Reign nie jest najłatwiejszym komiksem w odbiorze. Historia jest ciężka, ponura, mało w niej z heroicznych ochów i achów. Nie da się jednak ukryć, że Człowiek Pająk przez lata sobie na nią zasłużył – to w końcu wiwisekcja jego mitologii, pretendująca w dodatku do miana „ostatecznej opowieści” o jednym z naszych ulubionych superbohaterów. Przygnębienie miesza się tu z nostalgią, rozpacz z nadzieją, a tytułowy bohater zdaje się wciąż mówić do nas: „Spójrzcie, czego dokonałem”. Bez tego komiksu nasza znajomość Petera Parkera byłaby po prostu niepełna – to całkiem odświeżająca konstatacja, zwłaszcza teraz, gdy wciąż czekamy na premierę filmu
Spider-Man: Homecoming.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h