Zajmijmy się więc tym spoilerem. Ponieważ to również ja pisałem pierwszą recenzję tego filmu, ta będzie tylko jej uzupełnieniem. Pozwolę sobie nie powtarzać ani tamtych opinii, ani całych rozważań nad ideą spoilera, który ma ponad czterdzieści lat – bo wtedy na łamach komiksu zginęła Gwen Stacy, jedna z nadzwyczaj krótkiej listy ważnych komiksowych postaci, które zginęły i pozostały martwe do dziś. Większość tak czy owak wraca – od Supermana przez Kapitana Amerykę po Lobo. Ot, czasem umierają bądź giną bohatersko, wszyscy za nimi płaczą, a potem jakimś nadludzkim wysiłkiem woli wracają. Gwen nie wróciła. Pojawia się w retrospekcjach, czasem trafiają się jakieś jej duplikaty czy klony, ale nie wróciła. Pewnie dlatego, że jej miejsce przy boku Petera Parkera zajęła Mary Jane i świetnie się tam sprawdziła.

Nic więc dziwnego, że kiedy Marc Webb przystępował do reboota kinowej sagi o Spider-Manie, wymienił obiekt uczuć młodego Petera. Na Mary Jane przyjdzie czas w kolejnych częściach, tymczasem zajęto się Gwen Stacy. Emma Stone w jej roli jest rewelacyjna i jeśli będą za ten sezon jakieś nagrody za iskrzenie na ekranie pomiędzy parą aktorów, to ona i Andrew Garfield mają mój głos. Rzecz w tym, że odkąd usłyszeliśmy podczas przygotowań do pierwszego filmu, iż w fabule pojawi się postać Gwen, od razu wszyscy fani komiksu wiedzieli, do czego nas to musi doprowadzić. Dokładnie tak, jak czytelnicy Gry o tron od początku wiedzieli, jaki los czeka Neda Starka i kolejne już zabite czy czekające dopiero na swą serialową śmierć postacie. Nie było więc pytania "czy?", były tylko "kiedy?" i "jak?".

Gdy Gwen przeżyła pierwszy film, wszyscy odetchnęli z ulgą. Wykpiliśmy się tylko (zgodną z komiksowym kanonem) śmiercią jej ojca i dodatkową komplikacją (niezgodną z kanonem), gdy umierający George Stacy prosi Petera, by zostawił Gwen w spokoju. Cały drugi film był więc "kroniką zapowiedzianej śmierci". Aż do finału, który był przecież analogiczny do dziesiątek czy setek finałów w hollywoodzkich filmach. Oto ostateczna konfrontacja z drugim przeciwnikiem po pokonaniu pierwszego. Niestety zagrożone jest życie wybranki (super)bohatera. Nadludzkim wysiłkiem heros pokonuje zło i ratuje ukochaną. Ta, co prawda, trochę się uderzyła i traci przytomność, ale jest już w ramionach swego ukochanego, a ten (jak setki innych bohaterów w dokładnie takich samych scenach) tuli ją i prosi, by się obudziła, by nie umarła. I w tej sekundzie cała widownia dzieli się na dwie połowy: tych, którzy nie wiedzą, że Gwen ma umrzeć (ci będą zaskoczeni jeszcze bardziej), i tych, którzy wiedzą, acz wcale nie są pewni, czy to już. Czy Webb i reszta ekipy odważy się zabić? I nie chcą tej śmierci, ale paradoksalnie jej kibicują, znudzeni powtarzalnością tej cholernej sekwencji na kinowym ekranie.

I ona się nie budzi. Po raz pierwszy od lat w filmie za wiele dziesiątków milionów dolarów ukochana bohatera po finałowej walce nie odzyskuje przytomności. Umiera. Co zostało pokazane wzruszająco, ale też przede wszystkim jako wariacja na motyw, którym kinowi widzowie wręcz wymiotują. Bo ileż razy można? Może przesadzam, ale dopatruję się w tym właśnie wpływu nowoczesnej telewizji pełnej niezapowiedzianej i zaskakującej śmierci. To właśnie następstwa takiej Gry o tron. Ich efektem są zarówno tegoroczne serialowe zgony (a zdarzyły się przynajmniej w dwóch serialach często bywających na naszej comiesięcznej Hatakowej Liście Przebojów), jak i ta śmierć Gwen Stacy. Wiecie, jak jeszcze kilka lat temu by to wyglądało? Gwen by przeżyła. Obudziłaby się. A potem zginęłaby w pierwszym kwadransie trzeciego filmu, co zostałoby wcześniej wielokrotnie zapowiedziane i zdradzone w trailerach. Tak, żeby tę śmierć oswoić, przygotować na nią widzów.

Zrobiono inaczej. I to jeszcze jeden (choć mocno spoilerowy) argument, że mamy do czynienia z bardzo dobrym filmem.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj