4. odcinek Star Trek: Discovery jest dużym problemem tego sezonu, bo odseparowanie historii w całości od głównego wątku na tym etapie serialu wybija go z rytmu. Dostajemy więc wątek poboczny o Tilly na misji z rekrutami Gwiezdnej Floty. Wszystko aż nadto krzyczy widzom: patrzcie, to nasz nowy spin-off. Niczego wartego uwagi nie prezentują, by do niego zachęcić. Grupa postaci jest nudna, budowane konflikty irytująco banalne, a Tilly straciła cały swój wesoły charakter i werwę, jaką miała w pierwszych sezonach. To jest smutne, że Tilly na początku tego serialu wzbudzała niewymuszoną sympatię, a gdy w trakcie twórcy stracili pomysł na tę postać i zaczęli nią chaotycznie miotać, straciła ona wszelkie zalety. Tym samym jej odejście ze Star Trek: Discovery jest wręcz niezauważalne i wywołuje jedynie obojętność. Pozostaje nadzieja, że twórcy spin-offu będą mieć lepszy pomysł na tę bohaterkę. Cały główny wątek anomalii to też problem, bo nie czuć, by był na to pomysł. Za nami prawie połowa sezonu, a twórcy oferują tak wolny i nudny sposób rozwijania historii, że trudno się w nią zaangażować. Trudno też poczuć, że to jest naprawdę wielkie zagrożenie, któremu nie da się ot tak sprostać. Informacja, że jest to sztuczny twór, jest intrygująca, ale to za mało, by ten wątek miał szansę stać się rozrywką wartą poświęconego czasu. Wręcz można odnieść wrażenie sztucznego i bardzo nieumiejętnego rozciągania go bez głębszego pomysłu na to, jak ta historia ma napędzić fabułę odcinków. Problemem są też akcenty. Na tym etapie wiemy, że kwestia anomalii jest wręcz drugorzędna, co jest błędem numer jeden. Star Trek: Discovery docelowo traktuje to jako pretekst do poruszania ważnych tematów moralnych czy społecznych. Wykonanie jednak jest utrzymane w irytującym stylu. Weźmy za przykład więźniów z kolonii, która Discovery ewakuuje: większa część odcinka jest poświęcona na pseudofilozoficzny bełkot, z którego niewiele wynika i jedynie nudzi. Tego typu motywy muszą mieć znaczenie, pazur i muszą budować emocje. Discovery tradycyjnie pozostawia z obojętnością, a to największy grzech, jaki twórcy mogą popełnić.
fot. materiały prasowe
+5 więcej
Z tego wszystkiego 6. odcinek trochę nabiera wiatru w żagle, bo mamy to, co w Star Treku najlepsze: czyli starcie z nieznanym. Scenarzyści Star Trek: Discovery jednak nie byliby sobą, gdyby nie powielali własnych błędów, udowadniając, że wniosków to oni wyciągać nie potrafią. Pomijam już fakt, że tradycyjnie to sama Michael musi uratować sytuację. To na tym etapie serialu oczywistość. Jednak, gdy twórcy raczą nas irytującymi stereotypami (jak genialny naukowiec pracujący ze Stametsem), staje się to parodią i to mało śmieszną. Do tego w tym momencie też procentuje błąd pierwszych sezonów, w których nie potrafiono zbudować bohaterów serialu. Nadal to są tylko Stamets, Saru, Burnham czy od biedy Culber (jego wątek to takie pasmo mdłych i pustych frazesów, że gorzej się nie da. Czemu twórcy marnują Davida Cronenberga na coś takiego?) - reszta załogi jest nadal bezimienna, bez osobowości, więc gdy twórcy starają się nam wmówić, że mają oni znaczenie, to nie działa.  Star Trek: Discovery jest wyjątkowo przeciętnym serialem w 4. sezonie. Nudna historia, marna realizacja i powielanie błędów poprzednich serii nie dają rozrywki godnej marki Star Treka.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj