Star Trek: Picard jest wyraźnie innym serialem, niż w pierwszym sezonie. Pytanie, czy zmiany jednak są pozytywne?
Star Trek: Picard może wywoływać mieszane odczucia, bo dostajemy zupełnie inny sezon niż pierwszy, w którym nie było fajerwerków czy akcji, ale starano się głębiej wchodzić w tematy filozoficzne, życiowe i emocjonalne. Tego w 2. sezonie nie ma. Być może jest to chwilowe, ale na tym etapie bardzo odczuwalne. Z jednej strony na pewno znajdą się krytycy tej zmiany, którym rozważania o sensie życia się podobały. Jednak nie da się ukryć, że przez mało rozrywkowy charakter wiele osób odbiło się od pierwszego sezonu.
Przemilczenie zmiany ciała Picarda sprawia, że 2. sezon można oglądać bez znajomości pierwszego. Przez trzy odcinki nie dostaliśmy nawet najmniejszego nawiązania. Widać, że Akiva Goldsman i Terry Matalas w rolach showrunnerów mają totalnie inną wizję niż Michael Chabon. Na razie trudno ocenić, czy jest ona lepsza, czy gorsza. Na pewno jest inna i ma prawo wywoływać mieszane odczucia.
Na razie 2. sezon po prostu ogląda się dobrze. Kolejny odcinek to dobre, szybkie tempo. Wiele się dzieje. Widać pracę Matalasa, który podobnie prowadził historię w najlepszych odcinkach
12 małp. Jednak istnieje tutaj obawa, że zabraknie miejsca na oddech, na chwilowe zwolnienie, bo choć rozrywka może będzie przednia, nie będzie nieść ze sobą większej wartości, której po Star Treku oczekujemy. Jednak biorąc pod uwagę ten etap serialu, jest to decyzja trafna i dająca wiele frajdy. Dostajemy dużo rzeczy dość oczywistych i przewidywalnych, ale historia w tym miejscu ich potrzebuje.
Ta wspomniana przewidywalność jest związana z motywem podróży w czasie. Dostajemy wątki raczej ograne - np. problemy z prawem Riosa (duży plus z błędem transportera!). To wszystko sprawia wrażenie czegoś znajomego, co w jakiejś mniej lub bardziej podobnej formie było w innych produkcjach ze świata Star Treka. Nie jest to ogromna wada, bo twórcy potrafią dobrze operować tymi schematami, ale
Star Trek: Picard zasługuje na coś więcej.
W tym wszystkim niesmak wywołuje to, co zrobiono z Elnorem. Pomysł na tę postać wyczerpał się dość szybko w pierwszej serii, ale to, jak tutaj twórcy poszli na łatwiznę, jest bolesne. Wiemy, że trzeba było go usunąć, by nie zastanawiać się nad tym, jak go ukryć na Ziemi w XXI wieku. Tylko wyszło to banalnie, bez pomysłu. Ta postać z uwagi na związek z Picardem zasługiwała na więcej, a nawet emocjonalna reakcja Jean-Luca, a raczej jej brak, pozostawia jedynie w konsternacji. Nie wyszło najlepiej.
Cały pomysł z królową Borg jest cudnie niepokojący. Nie da się do końca przewidzieć, co zrobi i jaka będzie jej rola. "Starcie" z Jurati, budujące pewnego rodzaju konflikt, też uzmysławia nam, że twórcy mają tu jakiś pomysł. Na razie jest to zaledwie liźnięte, ale wciąż można i pewnie trzeba z tego wyciągnąć więcej.
Tak naprawdę to 4. odcinek
Star Trek: Picard ma szansę odpowiednio naszkicować nam potencjał 2. sezonu. Gdy dowiemy się, co tak naprawdę bohaterowie muszą zrobić na Ziemi w 2024 roku, okaże się, czy jest w tym ciekawy pomysł. Pomimo pewnych znajomych motywów i innych ogranych elementów, jest wartko, emocjonująco i ciekawie. Dostrzegam walory rozrywkowe, ale jestem fanem podejścia z pierwszego sezonu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h