Finał serialu Star Wars Rebels składa się z dwóch odcinków, z których jeden trwa 40 minut. Innymi słowy, dostajemy ciągłą historię zakończenia serialu w ciągu 60 minut. Sporo czasu, by pozamykać wątki, dać trochę akcji, humoru i ważnych fabularnych konkluzji, które mogą powiedzieć: warto było! I że to wszystko miało jakiś sensowny cel. No cóż, mogło być wiele rzeczy w tym finale, ale dostajemy coś na poziomie, który trudno mi zaakceptować. Trzy czwarte tego finału to walka o Lothal. Coś, co można było przewidzieć i na to czekać. Kłopot w tym, że twórcy utrzymują to starcie w typowym przeciętnym stylu. Jest wybuchowo, efekciarsko, ale zarazem pusto, bez emocji, napięcia i klimatu. To tak jak z filmami Michaela Baya - są ładne dla oka, efektowne, ale nie ma w tym za grosz emocji i sensu. I taka jest cała walka o Lothal, w której bohaterowie zabijają szturmowców  padających jak mynocki od oddechu Chewbacki, ale nikt z tych dobrych nie ginie. A brak takich scen nie buduje emocji w walce, bo jest ona z nich kompletnie wyprana. To buduje sceny po prostu nieciekawe, przerysowane i momentami komiczne, gdy słyszymy hasło: "jest ich za dużo!". A przecież widzimy, że i tak bohaterowie wygrywają bez żadnego problemu, a twórcy nie są  w stanie zbudować prawdziwej dramaturgi. Przez takie zagrania pojawia się sztuczność i cały zamysł starcia szlag trafia. A były momenty w tych 4 sezonach, gdzie pokazywano, że takie sceny mogą być ciekawe i emocjonujące. A nie puste i naciągane. To wszystko ma swojej momenty. Choćby scena z wejściem wilków była jak z innej bajki. Dosłownie widzimy, jak ogromne stwory rzucają szturmowcami, zagryzają je i mało brakowało, a nawet  porozrywałyby ich na strzępy. Tego typu motywy wydają się trochę sprzeczne z konwencją serialu animowanego, którego główną grupą docelową mają być młodsi odbiorcy. Sprzeczne, bo w innych momentach twórcy wyraźnie powstrzymują się przed przemocą, która w wątku wilków jest bardziej obrazowa. Wręcz rzekłbym - straszniejsza. Moment ich wejścia - przyznaję - jest klimatyczny, ale zarazem czuć, że to tylko namiastka tego, na co twórców stać. To ułamek klimatu, który w przeszłości budowali w taki sposób, że całe odcinki nim ociekały. A teraz nie potrafią tego odtworzyć. Teoretycznie najlepsze sceny ma Ezra. Jego spotkanie z Palpatine'em ma niezwykłą atmosferę, ciekawy motyw kuszenia. Pokazano Imperatora z innej strony. Jego manipulacja Ezrą jest prosta, ma określony cel (Palpatine jako Sith nie może użyć mocy świątyni Jedi) i dobrze obrazuje dojrzewanie Bridgera. To jest taki moment, gdzie Ezra przestaje być infantylnym dzieciakiem, a staje się dojrzałym mężczyzną. Pierwszym krokiem była decyzja związana z rezygnacją z wskrzeszenia Kanana, ta jest finalizacją procesu. Tym bardziej szkoda, że następne sceny psują wszystko naiwnością i infantylnością. Ezra bez miecza świetlnego z szczątkowymi umiejętnościami wykorzystania Mocy pokonuje w tak dramatycznie banalny sposób grupę czerwonych gwardzistów Imperatora? Zero wiarygodności i zbyt wyraźne uproszczenie. To aż boli, jak twórcy traktują swoich widzów, opierając się na takich głupotach. A przecież to tylko czubek góry lodowej absurdów, które miały nadejść. Fakt, że Ezra z pistoletem przebył pokłady całego niszczyciela Imperium, by dostać się do mostku do Thrawna, jest rzeczą nie do zaakceptowania. Naciągania pod konwencję kreskówki to jedno, wprowadzenie piramidalnych głupot to już druga rzecz. Ten motyw jest tym, co psuje wydźwięk całego finału. Wprowadzane uproszczenia sprawiają wrażenie braku pomysłów. To można było rozwiązać na wiele innych sposób, bez opierania się na tak bolesnych banałach. Takie coś nie może mieć miejsca, kiedy mamy do czynienia z tak genialnym strategiem jak Thrawn, bo producenci na siłę wymuszają ogłupienie postaci i zabieranie jej genialności. Od początku serialu zastanawialiśmy się, co się stanie z Ezrą i Kananem, skoro nie ma Jedi w części IV. Pierwszą myślą każdego z nas było to, że muszą umrzeć. Kanan zginął, a Ezra odszedł w tajemnicze miejsce. Twórca potwierdził, że Bridger oraz Thrawn przeżyli wydarzenia z finału z tajemniczym skokiem w nadprzestrzeń. Gdyby w tym momencie twórcy uśmiercili Thrawna, to nie mogło spotkać się z pozytywnymi reakcjami z uwagi na bezsensowne uproszczenia. A tak jest pozostawiona furtka do powrotu jednej z najciekawszych postaci w historii Gwiezdnych Wojen oraz Ezry. Ten finał ma swoje momenty. Ezra ma sceny, w których  jego decyzje nawet wywołują emocje, pojawienie się tych kosmicznych wielorybów niszczących niszczycieli gwiezdnych (notabene ładnie to wyglądało!) mogło się podobać, podobnie jak walka Zeba z Rookhem, którego postać była zmarnowana w tym serialu i niepotrzebna. Momenty z wizualnym dopracowaniem (wybuch bazy Imperium), czy niuanse emocjonalne tu i ówdzie to jednak zbyt mało, by poczuć satysfakcję. W większości finał prezentuje najgorszy poziom tego serialu, gdzie nie brak błędnych decyzji, infantylnych rozwiązań czy naciąganych motywów. Takich, które nie wydaje mi się, by wynikały z konwencji, ale z braku przemyślenia i dopracowania. Z przeświadczenia, że to jest najlepsza droga. Nie jest. Takich ogłupiających i absurdalnych rzeczy, jakich w tym odcinku pełno, nie powinno być w serialach animowanych dla dzieci. Można to zrobić mądrze, ale na tyle ciekawie, by dzieciak się emocjonował. Aby zaznajamiał go z jakością, która ukształtuje jego gust. Ten serial robi to źle. Tak naprawdę epilog to jedyny motyw tego odcinka, który wychodzi twórcom perfekcyjnie. Trochę nostalgii, emocji, klimatu oraz garść ważnych informacji, które dają satysfakcję. Wiemy, że Hera i Rex walczyli na Endorze (teoria o tym, którą postacią jest Rex w Powrocie Jedi wydaje się potwierdzona przez ten odcinek), wiemy, gdzie poleciał Zeb, i wiemy też, co robiła Sabine po pokonaniu Imperium. To wyraźna sugestia spin-offu o Sabine i Ahsoce (też przeżyła czasy Oryginalnej Trylogii), które mają szukać Ezry. Nowy serial osadzony w czasach po Powrocie Jedi? Czemu nie... Ahsoka i Sabine to postacie, które w oderwaniu od reszty, mogą dać historię o wiele ciekawszą, zwłaszcza że osadzona byłaby w innej rzeczywistości. A może zobaczylibyśmy je w wersji aktorskiej? Ostatnie minuty dobrze rozpalają chęć zobaczenia kontynuacji. Koniec końców Star Wars Rebels to rozczarowanie. Finałowy sezon to tyrada bzdur, błędnych decyzji i kiepskiej realizacji. A przecież twórcy pokazywali w poprzednich, że stać ich na więcej. Wątki z Maulem, Malachor i starcie Ahsoki z Vaderem to jedne z najlepszych rzeczy, jakie oglądaliśmy w Gwiezdnych Wojnach. Szkoda, że reszta to po prostu przeciętność pokazująca, że chyba Dave Filoni potrzebuje lepszych współpracowników. Podobnie jak George Lucas ma on niezłe pomysły, ale  potrzebują lepszych scenariuszy i kogoś, kto powie: to jest głupie, można lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj