Stargate: Origins oficjalnie pełni rolę prequela historii znanej z serialu Stargate SG-1 oraz słynnego kinowego filmu. Przynajmniej na papierze, bo gdy przyjrzymy się jakości wykonania, pomysłowi i prowadzeniu historii, lepiej będzie wyprzeć to z pamięci. Plusem jest drobny fakt wyjaśnienia, dlaczego Catherine Langford nie pamięta podróży przez Gwiezdne wrota, która ma miejsce w tym serialu. W końcu cała fabuła rozgrywa się na Abydos. Pomysł na ten aspekt jest solidny i nic więcej. Przeważnie podchodzę do wszystkiego z pełną dozą otwartości. Nawet jeśli coś sprawia wrażenie taniego i kiczowatego, zawsze można znaleźć pozytyw, który może umili seans, i rozrywka nie będzie zła. Nie tym razem. Stargate: Origins to koszmar scenariuszowy, który boli bardziej niż brak pełnego, nowego serialu w świecie Gwiezdnych wrót. Dostajemy głupią, bezsensowną i absurdalną fabułę oraz grupę postaci, które zachowują się idiotycznie, niezrozumiale i karykaturalnie. Aktorka grająca Catherine ma momenty, w których wzbudza sympatię, ale twórcy szybko to niszczą, przypisując jej niemające żadnego sensu decyzje, zadziwiająco makabryczne reakcje czy bzdurne zachowania. Interakcje pomiędzy bohaterami są tak złe, że twórcy Rekinado czy Mody na sukces robią notatki, jakich błędów nie popełniać. Nie chodzi tu nawet o tragiczne rozpisanie każdej postaci, o beznadziejny rozwój ich wątków oraz brak jakichkolwiek emocjonalnych więzów z tymi osobami. Chodzi bardziej o to, jak źle jest to zrealizowane, wyreżyserowane i zagrane. Rozmowy Catherine z miłosną sympatią przyprawiają o ból głowy i to głównie przez aktora, który jest fatalny pod każdym względem. A do tego dochodzi mnóstwo irytujących motywów, które pogłębiają problem. Ten serial należy do grupy niedających się obejrzeć. Pomimo krótkiego trwania odcinków, scenariusz, aktorzy i reżyseria sprawiają, że seans jest wyzwaniem. Bolesnym, trudnym i męczącym. Pod każdym względem. Zastanawiam się, czy ta produkcja miała w ogóle jakikolwiek budżet. Patrząc na wiele internetowych seriali o podobnym czasie trwania, także fanowskich, Stargate: Origins wygląda nieprawdopodobnie amatorsko. Tyczy się to kostiumów przypominających sklecony dzień przed zdjęciami cosplay, fatalnej i klaustrofobicznej scenografii, tragicznych efektów specjalnych czy przedstawiania bogów. W tym przypadku na Abydos mamy jakąś Aset, która panuje tutaj pod nieobecność Ra. Wszyscy pamiętamy, jak wyglądał Ra w filmie i jak wyglądali inni w serialach, a to sprawia, że taniość i kiczowatość wyglądu Aset i jej podwładnej (absurd, że ma jednego żołnierza) wypada szkaradnie. Ra wygląda jeszcze gorzej. Wisienką na torcie jest scena niszczenia wioski i świątyni na Abydos przy użyciu efektów komputerowych. Cóż, smok z polskiego Wiedźmina to jednak nie był taki najgorszy.... Ten serial pokazuje, że można gorzej przedstawić coś, co trwa zaledwie kilka sekund. Mógłbym się wgryźć w szczegóły i ze spoilerami omówić, jak porażająco zły jest to serial - i to pod każdym względem. Szkoda jednak na to czasu. Nie znajduję w tej historii żadnych pozytywów, które powiedziałyby, że warto dać temu szansę. Nazwanie tego tanią amatorszczyzną to obraza dla wszystkich fanów, których "amatorskie" prace zachwycają nawet ludzi z Hollywood. Kiczowate, tanie, wstrząsająco głupie i wchodzące na rejony nieśmiesznej parodii. Jeśli próby wskrzeszenia marki Gwiezdnych wrót mają tak wyglądać, to ja wolę, by pozostała martwa. Tego serialu lepiej unikać jak ognia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj