Mark Millar to już bardzo dobrze znany polskim czytelnikom scenarzysta, a Starlight. Gwiezdny Blask bywa określany jako jedno z jego największych osiągnięć. Sprawdzamy, czy te zachwyty mają pokrycie w rzeczywistości.
Mark Millar przez ostatnie lata wyrastał na jednego z najpopularniejszych twórców komiksowych. Najpopularniejszych, a przy tym i niezależnych, po tym jak odkąd odciął się od wielkich wydawnictw i postawił na rozwój własnej linii wydawniczej, pod nazwą MillarWorld. Tworzone przez niego historie, na czele z rozpoznawalnymi dzięki filmom
Kick-Ass i
Kingsman: The Secret Service zwróciły nawet uwagę włodarzy Netfliksa i w rezultacie światowy potentat podpisał z Millarem kontrakt, na podstawie którego ma rozwijać uniwersum scenarzysty na streamingowej platformie.
Ów fakt wystarcza, by traktować dorobek Millara z atencją. Scenarzysta nie odkrywa przed czytelnikami jakichś złotych gór komiksu, po prostu każdorazowo dostarcza bardzo porządnej rozrywki, sprawnie mieszając ze sobą popularne gatunki. Na tym tle
Starlight wyróżnia się wyjątkową spójnością, przedstawiając w zwartej formie sześciozeszytowej historii perypetie pewnego ziemskiego superbohatera.
Nazywając Duke’a McQuenna ziemskim herosem, trochę naginamy rzeczywistość. Na Ziemi bowiem Duke jest po prostu starszym, amerykańskim obywatelem, ojcem i dziadkiem i niestety także od niedawna wdowcem. Żyje wspomnieniami nie tylko o ukochanej żonie, ale także o swoich przygodach z wybuchowej młodości, w której był nikim innym, jak dokonującym wielkich czynów na odległej planecie bohaterem. Na Ziemi zaś, po rewelacjach na temat swoich galaktycznych przygód, którymi być może nieopatrznie podzielił się ze światem, uważany jest za poczciwego wariata. I kiedy wydawałoby się, że nie ma wyjścia i musi pogodzić się z rolą osamotnionego wdowca - bo jego dzieci również nie traktują go zbyt poważnie - heroiczna przeszłość nagle puka do drzwi i dla Duke’a zaczyna się nowa przygoda. Dla Duke’a i rzecz jasna dla czytelników.
Millar w swojej opowieści nawiązuje do estetyki komiksów ze złotej i srebrnej ery komiksu. Przy okazji scenarzysta powstrzymuje się przed dekonstruowaniem mitów i dawnych fabuł, stawiając na bezpretensjonalną, szlachetną z ducha rozrywkę. Bardzo w utrzymaniu tej konwencji pomaga mu rysownik
Goran Parlov, stawiając na prostotę, ale i wyrazistość kreski, która momentami kojarzy się z
Moebius z czasów
Incal. Millar nie ma jednakże scenariuszowych ambicji
Alejandro Jodorowsky, stawia na krótką, nostalgiczną podróż w czasie, która zapewni czytelnikowi miłe chwile z lektury.
Nazywanie
Starlight najlepszym komiksem Millara to opinia trochę na wyrost. Komiks daje frajdę, cieszy, ale czy zachwyca? W zasadzie nie ma tu fabularnych niespodzianek, więcej - fabuła jest przewidywalna i prowadzi do oczekiwanego finału. Znacznie ciekawiej radził sobie w tej materii
Darwyn Cooke w
The New Frontier, czy mistrz
Alan Moore w niewydanych jeszcze po polsku
Tomie Strongu, czy
Supreme. Millar natomiast po raz kolejny dostarczył nam porządnej rozrywki, w dodatku z posmakiem nostalgii, czyli zrobił to, czego teoretycznie czytelnicy od niego oczekują. A może jednak, akurat w tym przypadku oczekiwali czegoś więcej? Dlatego trzeba przyznać, że owszem, jest dobrze, jak najbardziej na plus, ale ma się przy tym wrażenie, że mogło być lepiej.
Czegoś zabrakło. Refleksji nad uciekającą przeszłością, czy może delikatnej sugestii, że wyprawa Duke’a odbyła się tylko w jego marzeniach? Po prostu jest tak, jak to u Millara - wydarzyło się dokładnie to, co zostało nam opowiedziane.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h