Jeśli spojrzymy na kino superbohaterskie jako całość, jeden wielki, samoregulujący się organizm, to tegoroczne dokonania twórców filmów o trykociarzach stają się doskonałą metaforą życia. Ledwie kilka tygodni temu opłakiwaliśmy Logana, ocierając łzy i wspominając naszego długoletniego przyjaciela. Trauma tamtego wydarzenia wciąż i wciąż powraca ze zdwojoną siłą. Na szczęście jednak superbohaterskim mikrokosmosem rządzą te same prawa, o których śpiewali swego czasu Indianie Navajo: „Z każdej ciemnej doliny jest jakieś wyjście, jakiś tęczowy szlak”. I to dosłownie – kapitalną odtrutką na ból po odejściu Rosomaka stała się feeria barw, którą James Gunn postanowił rozświetlić przerażający mrok odległych zakątków Wszechświata w Guardians of the Galaxy Vol. 2. Wtóruje mu w tym wyjątkowo roztargniona gromadka tytułowych bohaterów. To outsiderzy, zarówno pod względem wizualnym, jak i charakterologicznym – banda odmieńców, na których najlepiej spoglądać przez pryzmat zlepku indywiduów. Tym razem jednak Gunn zmienia punkty ciężkości; jego własna wariacja na temat korowodu marvelowskich dziwadeł subtelnie zmierza w stronę opowieści o rodzinie. I to takiej, której mechanizmów funkcjonowania najtęższe umysły przeróżnych galaktyk nie są w stanie pojąć. Warstwa fabularna produkcji staje się osobliwym mieczem obosiecznym. Do części z Was zapewne dotarły już głosy narzekania: historia jest pretekstowa, w dodatku pełna narracyjnych skrótów i przeróżnej maści uproszczeń. Sęk w tym, że takie podejście jest niesprawiedliwe – Gunn w żadnym wypadku nie zamierza iść na kompromisy i od samego początku opowieści daje wyraźny sygnał, że ma dla nas tylko i aż rozrywkę w czystej postaci. Zwróćcie więc uwagę, że już w trakcie początkowej sekwencji przerabiania kosmicznej kałamarnicy zwanej Abiliskiem na międzygalaktyczną sałatkę to, co inni reżyserzy wzięliby za centrum historii, twórca Guardians of the Galaxy Vol. 2 traktuje jako kwestię drugorzędną. Potwór panoszy się więc wszem wobec, kolejni bohaterowie stają z nim do walki, tango ze śmiercią trwa, ale wyłącznie na zaproponowanych przez Gunna zasadach. Wodzirejem staje się mały Groot, który w czasie potyczki z monstrum, a to tańczy, a to będzie próbował schwycić jakieś latające paskudztwo. Istotniejsze nawet jest to, co robią jego kompani – raz po raz, choć sami są w opałach, dbają o niesfornego dzieciaka z iście rodzicielską troską. Jak w każdej rodzinie, tak i tutaj pojawia się szalony wujek niebędący gejzerem intelektu. Drax co prawda żadnej flaszki przy sobie nie ma, ale noże już tak i siecze nimi aż miło. To właśnie cały Gunn i jego nieustannie wplatane w fabułę mikrozamachy na sztywne prowadzenie narracji. Gdzieś na najgłębszym poziomie reżyser zachowuje się właśnie jak niewinny Groot – rozbija zasadniczą oś historii w drobny mak i jeszcze po tym zabiegu puszcza do nas zza kamery oko. Ta postawa nie spodoba się każdemu widzowi. Jeśli jednak zgodzimy się na takie reguły gry, wówczas czeka na nas prawdziwa międzygalaktyczna jazda bez trzymanki. Źle się dzieje na kosmicznych rubieżach. Zionący… tęczą Abilisk zagraża planecie Suwerennych, a przecież te dosłownie złote istoty do walki z nim musiałyby rzucić flotę działającą na zasadzie automatów do gier: myśliwce są więc sterowane przez poszczególnych żołnierzy z centrum dowodzenia. Na szczęście pierwszorzędną jatkę potworowi urządzają Strażnicy Galaktyki, którym, jak już wiemy z pierwszej części filmu, środków finansowych ciągle brakuje. Dlatego też Rocket postanawia przywłaszczyć sobie jeszcze cenne dla Suwerennych ogniwa. Najwyższa kapłanka, Ayesha, uznaje, że ta zniewaga krwi wymaga – rozpoczyna się pościg za tytułowymi bohaterami. Pomocną dłoń w ich kierunku wyciągnie tajemnicza postać, która ma istotny związek z przeszłością Petera Quilla, Ego. Od tej pory będziemy już spoglądać na historię przez pryzmat rozdzielających się protagonistów. Gunn stara się ich łączyć w pary: Star-Lord z Ego, Groot z Rocketem, Drax z Mantis, Gamora z Nebulą, a przecież na przeciwległym biegunie opowieści swoje problemy będzie przeżywał Yondu. To jednak tylko punkt wyjścia do ukazania historii o jednoczącej się i bądź co bądź dysfunkcyjnej rodzinie, która swoją siłę odkrywa najlepiej wtedy, gdy dochodzi do jej większego zgromadzenia. Nawet jeśli w tej historii aż roi się od mniej lub bardziej dosłownych punktów zapalnych, to wraz z biegiem czasu stają się one trampoliną do przeprowadzania na tytułowych bohaterach swoistej terapii. Każdy z nich będzie musiał zmierzyć się z własnymi demonami, szczególnie tymi, które mają konotacje rodzinne. Gunn nie chce jednak być zgryźliwym psychoanalitykiem tudzież jajogłowym, który zza kadru serwuje widzom prawdy objawione i inne bon moty. Familijna kuracja jakimś cudownym zbiegiem okoliczności doskonale rezonuje tu w wątkach humorystycznych. Bodajże najlepiej to stwierdzenie wyraża scena, w której Star-Lord i Ego w zwolnionym tempie rzucają do siebie kawałkiem energii przerobionym na potrzebę chwili na piłkę baseballową. Sekwencja wydaje się komiczna, jednak dopełniona nieco później utworem Father and Son Cata Stevensa zabiera nas gdzieś naprzeciwko naszych małych tęsknot. Tego balansowania na granicy nostalgii i absurdu będzie więcej, jak choćby w scenie poniewierania Groota przez zgraję zapijaczonych buntowników, którzy rzucili wyzwanie Yondu, czy w chwytającej za gardło sekwencji pogrzebu tego ostatniego. Galaktyka wciąż pełna jest jaśniejących świateł i przeróżnych gagów; tym razem jednak jawi się nam jako nieco brutalniejsza wersja siebie samej z poprzedniej części. Spokojna, podszyta sytuacyjnym komizmem rozmowa ustępuje miejsca wrzaskom i krzykom, które zdają się nie mieć końca. Strażnicy są sfrustrowani, lecz ich autodestrukcyjne zapędy ostatecznie znajdą swoją równowagę w największym poświęceniu Yondu. Niektórzy z nas będą mieć wrażenie, że ten schemat na ekranie już widzieliśmy – to jednak tylko fasada. Teraz chodzi bowiem o to, by płomień domowego ogniska wciąż się tlił, nigdy nie spalając się do końca.
fot. Marvel
Konwencją Guardians of the Galaxy Vol. 2 najbardziej przywodzą na myśl kino Nowej Przygody, jednak chyba nikt z nas nie ma wątpliwości, że Gunn stworzył jego własny model. Rzecz w tym, że reżyser nie musi już poszukiwać wzorców i schematów, które wyróżniałyby się na tle całego Kinowego Uniwersum Marvela. Udało mu się to w pierwszej części, więc doprawdy trudno oczekiwać, by twórca obu produkcji działał wbrew logice branży i eksperymentował z gotowym przepisem na sukces. Opowieść o bandzie międzygalaktycznych wykolejeńców nie mogła po prostu zjadać własnego ogona, więc Gunn postanowił ją tkać również za pomocą przeróżnych odwołań do popkultury, zwłaszcza tej z lat 80. Będzie coś absurdalnego i ujmującego zarazem w scenie, w której Star-Lord mierzy się z Ego za pomocą materializującego się Pac-Mana, nie mówiąc już o pojawieniu się na ekranie David Hasselhoff. Tego typu zabiegi to jednak tylko ornamenty dla jednego z najmocniejszych elementów filmu – doskonale rozpisanych postaci. O ile w pierwszej części prym wiódł tandem Rocket – Groot, o tyle w kontynuacji palmę pierwszeństwa zdaje się dzierżyć Michael Rooker w roli Yondu, który dostaje możliwość zaprezentowania na ekranie całego spektrum emocji. Zaskakująco dobrze radzą sobie również Dave Bautista jako Drax i Pom Klementieff portretująca Mantis. Choć relacja tej dwójki postaci niejednokrotnie sprowadzana jest do ryzykownych żartów, to jednak pojawiają się tu takie perełki, jak przemyślenia Niszczyciela na temat piękna i brzydoty. Niekiedy będziemy mieli problem z pełnym zrozumieniem motywacji głównego złoczyńcy, Ego, lecz koniec końców Kurt Russell nadaje tej postaci wyrazistości, przynajmniej na tle łotra z poprzedniej części, Ronana. W wyciśnięciu z aktorów siódmych potów pomaga także dobry scenariusz – bodajże najlepiej popisy obsady widać tam, gdzie bohaterowie wchodzą ze sobą w interakcje. Aktorskie fajerwerki zostają jeszcze dopełnione przez te wizualne – raz po raz na ekranie pojawiają się zapierające dech w piersiach ujęcia, z jednej strony pasujące konwencją do space opery, z drugiej zaś wzmacniające samą treść historii. Jest tu tak bajkowo i kolorowo, że momentami Kosmos Gunna staje się doświadczeniem psychodelicznym. To trochę tak, jakby reżyser warstwą wizualną chciał wprowadzić widzów w ekstatyczno-narkotyczny trans. I na tym polu żadnych jeńców brać nie zamierza, wystawiając działa największego kalibru – kapitalnie podsumowujące kolejne sceny evergreeny. Muzycznie więc Guardians of the Galaxy Vol. 2 stają się rozbuchaną do granic listą przebojów. W moim prywatnym rankingu na szczycie zestawienia znajduje się Fox on the Run w wykonaniu Sweet. Słowa tej piosenki na metaforycznym poziomie wydają się najlepiej wyrażać to, co dzieje się na ekranie: „Lis w biegu. Krzyknąłeś i każdy biegnie. Przebiegnij się i schowaj”. Innymi słowy: marvelowscy herosi zostają spuszczeni ze smyczy, słychać krzyki i jazgot, zewsząd nadchodzi szaleństwo, a błogosławiony pomysł Gunna na opowieść sprawia, że wszystko magicznie trafia na właściwe miejsce. Niekiedy Strażnicy zamieniają nam się w ekranowych akrobatów, cyrkowców najwyższej próby, jak Rocket skaczący po drzewach w czasie walki z bandą Yondu. By zrozumieć tę zabawę dzieciaków w kosmicznej piaskownicy potrzebna jest właśnie muzyka – dzięki niej wiemy, co protagonistom aktualnie gra w duszy. Chcesz przed tym rozgardiaszem uciec? Spróbuj. Pytanie tylko: dokąd?
fot. Marvel
Spójrzmy prawdzie w oczy: największym mankamentem Guardians of the Galaxy Vol. 2 jest fakt, że to kontynuacja kapitalnej pierwszej części. Siłą rzeczy więc najnowsza produkcja Gunna musi mierzyć się z porównaniami na każdym możliwym poziomie. I trudno nie zgodzić się z tymi, którzy przekonują, że tempo akcji jest nierówne, niektóre sceny są przegadane, a operowanie humorem przypomina odgrzewanie kotletów. By znów przywołać Fox on the Run: „OK, myślisz, że masz piękną twarz, lecz reszta ciebie już nie jest taka sama, wcześniej wyglądałeś lepiej”. Te zarzuty mają jednak prawdziwy sens wyłącznie wtedy, gdy pojawiają się w ramach zestawiania ze sobą obu odsłon przygód Strażników. Jeśli zaś potraktujemy sequel jako przede wszystkim osobne dzieło, możemy wyjść z kina zachwyceni. To przecież podróż niemożliwa – Gunn w jednym garze tworzy dla nas miszmasz gatunkowy, w którym kino akcji, science fiction, melodramat, space opera i Nowa Przygoda bulgocą, doprowadzając i bohaterów, i widzów do wrzenia. Nawet jeśli niektóre wagony odczepiają się po drodze, to cała ta szalona kolejka pędzi do utraty tchu, na zatracenie, na pohybel wszystkim błędom, które w ostatnim czasie trawiły kino superbohaterskie. Ważne, by w tym wszystkim pamiętać, że to tylko przystanek na drodze do celu. A na horyzoncie maluje się już przecież Nieskończoność…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj