Jest w filmie Świat, który nadejdzie scena pokazująca przepadającą w rodzącym się uczuciu główną bohaterkę, Abigail (Katherine Waterston) - kobieta sprawia wrażenie unoszenia się nad powierzchnią. Część widzów dostrzeże w tym zabiegu banał; ot, trywialna metafora o miłości pozwalającej człowiekowi latać. W moim odczuciu mamy tu jednak do czynienia z jedną z najbardziej zachwycających iluzji X Muzy w ostatnich latach, subtelnym przejawem kinowej magii w jej najczystszej postaci. Taka jest też cała produkcja w reżyserii Norweżki Mony Fastvold: to jedyny w swoim rodzaju poemat miłosny o niemożliwej relacji dwóch kobiet w realiach połowy XIX wieku. Gdzieś pomiędzy dojmującym smutkiem, przeraźliwą samotnością, jarzmem patriarchatu i społecznym nakreślaniem ról rzekomo zarezerwowanych dla płci żeńskiej powstaje uczucie, które nie ma racji bytu. Na pierwszy rzut oka jawi się jak panaceum na wszystkie bolączki tego świata. Z biegiem czasu stanie się jednak coraz mocniej dającym o sobie znać brzemieniem. Nie liczcie ani na pokrzepienie, ani na wskazanie drogi do wyzwolenia. Światu, który nadejdzie na poziomie alegorycznym bliżej raczej do krzyku rozpaczy, nawet biorąc pod uwagę fakt, że jego nadejście poprzedzają niezliczone drobinki emocjonalnego piękna. Film Fastvold z całą pewnością zamieni się w kolejny sztandar kina LGBTQ. Jeśli bowiem w zeszłym roku mogliśmy zachwycić się Portretem kobiety w ogniu, tak w tym przyszło nam zobaczyć... Portret kobiety w śniegu.  Kanwą opowieści jest krótkie opowiadanie Jima Sheparda, które reżyserka postanowiła wpisać w konwencyjne ramy ekranowego dziennika. Akcja rozpoczyna się 1 stycznia 1856 roku, a rytm historii nadają kolejne zapisy w pamiętniku Abigail. Kobieta wraz ze swoim mężem, Dyerem (Casey Affleck), wiedzie życie w małej osadzie położonej w północnej części stanu Nowy Jork (warto nadmienić, że tę lokację doskonale imituje krajobraz Rumunii, w której kręcono film). Z lektury jej wpisów dowiadujemy się, że para musi zmagać się z olbrzymią traumą powstałą w wyniku śmierci córki. W ich małżeństwie na próżno szukać łóżkowych uciech, kierowanych do siebie nawzajem uśmiechów czy czegokolwiek, co byłoby dowodem walki ze stopniowym oddalaniem się od siebie. Kolacja zjedzona w ciszy, dojenie krowy, dystans w trakcie lektury książki, uciążliwość codzienności. Ten wszechogarniający marazm zaczyna jednak zanikać, gdy w pobliżu farmy bohaterów zamieszkają Finney (Christopher Abbott) i Tallie (Vanessa Kirby). Obie kobiety z miejsca znajdą wspólny język, przy czym ich relacja relatywnie szybko przeobrazi się we wzajemną fascynację, otwierającą już furtkę do miłości z prawdziwego zdarzenia. Jak jednak pozwolić uczuciu płonąć, gdy ucieleśniane przez mężów bohaterek społeczeństwo wymaga nieustannego podporządkowania, sprowadzonego do konieczności rodzenia dzieci i obierania ziemniaków? Jeśli walczyć, to właściwie w jaki sposób? Przeciwko czemu? Rzeczywisty bunt nie da żadnego skutku. Za to ten mający swoją praprzyczynę w duszy może przynieść "zdumienie i radość", co trzykrotnie powtórzy na ekranie Abigail. Fabuła rozciąga się ostatecznie na przestrzeni zaledwie kilku miesięcy, prowadząc nas w stronę przejmującego finału - w nim na widza czeka już tango realności i wyobrażeń. Rozkoszując się subtelnym przelotem nad idylliczną krainą szczęścia nie zauważyliśmy, że w międzyczasie otrzymaliśmy cios prosto w serce. 
fot. Sea Change Media/Bleecker Street
Nie ma żadnego przypadku w tym, że w naszkicowanym przez Fastvold mikroświecie olbrzymią rolę odgrywa portretowana tu z malarską precyzją i operatorską wirtuozerią natura. Stany emocjonalne Abigail i Tallie idealnie komponują się ze zmieniającymi się porami roku: jeśli zima, to potworna śnieżyca, jeśli wiosna, to urok topniejącego śniegu i budzący się do życia strumień. Ta wydawałoby się czytelna metafora jest jednak aż do bólu zwodnicza. Nie tylko z racji na okres decydujących wydarzeń; przyroda w Świecie, który nadejdzie pełni funkcję pozornie niemej sędziny w sporze między kobietą a mężczyzną, wzniosłością a przyziemnością, poświęceniem życia dla kogoś a indywidualizmem. Gdy wydaje się, że reżyserka pozwala sobie na czarno-białą opozycję w postaci refleksji nad postępowaniem dążącej do szczęścia płci żeńskiej i "złych" mężczyzn, w miarę upływu seansu zdamy sobie jednak sprawę, że w tej historii źli są nie męscy oprawcy, a po prostu ludzie pozbawieni idei, pasji, mający problem z wyrażaniem uczuć i pacyfikujący jakikolwiek przejaw emancypacji biblijnymi cytatami. Patrząc z tej perspektywy, feministyczne jądro filmu jest tyleż subtelne, co uwodzicielskie. Otulone kroniką lesbijskiej, niemożliwej miłości wybrzmiewa z pełną mocą, raz po raz bombardując widza unikalną mieszanką symbolicznych chłodu i ciepła. Jak w uczuciu: od płaczu i smutku po radość i spokój i odwrotnie. Skądinąd wciąż mało doświadczona w świecie kina Fastvold z wprawnością mistrzów X Muzy próbuje nadać swojemu filmowi uniwersalny rys - tak na poziomie emocjonalnym, jak i nieustannie szukając na ekranie jakiegoś nienazwanego, wyższego porządku. Konfrontuje ze sobą różne racje, przeciwstawia wzory postaw i zachowań, a wszystko to pod bacznym okiem wpływającej na nasze życie natury czy fascynująco dokumentowanej, zdolnej pokonywać czas i przestrzeń miłości. Świat, który nadejdzie to intymna i kameralna opowieść, a jednak na fundamentalnym poziomie i tak większa niż życie.  Choć produkcja Norweżki jest w gruncie rzeczy historią miłosną, równie uprawnione będzie jej odczytywanie przez pryzmat opowieści o izolacji i zatrważającej samotności. Przyjmując tę perspektywę, zanika podział na mężczyzn i kobiety - zarówno pierwsi, jak i drugie konserwują się w szarzyźnie życia, tracą jego szerszą perspektywę i stają się zakładnikami społecznych, odgórnie narzucanych schematów. Jest coś przejmującego w scenie, w której Tallie wręcza Abigail prezent w postaci atlasu czy wówczas, gdy z oddali obserwujemy ludzi wybierających się na niedzielną mszę; to spotkanie staje się dla nich właściwie jedyną formą rozrywki. Fastvold chce więc z pełną mocą podkreślić, że znalezienie bratniej duszy i choć minimalna dawka empatii mogą nas uwolnić z tego zamkniętego kręgu. Z drugiej strony reżyserka przypomina o tym, że każda, najdrobniejsza nawet rewolucja życia niesie ze sobą nieoczekiwane konsekwencje. Uwolni i uwięzi, zmusi do płaczu i pozwoli wznieść się na wyżyny. Czy warto podjąć to ryzyko? Odpowiedzi należy poszukać w dialogu głównych bohaterek; gdy Abigail zachwyca się pokoleniem jej babki i kobietami wyruszającymi wówczas w nieznane, Tallie dodaje: "Być może miały w sobie więcej nadziei, niż mamy my". Człowiek nigdy nie powinien tracić nadziei. Jeśli do tego dojdzie, będzie musiał ją sobie... wyobrazić.  Powiedzieć, że Waterston i Kirby dają na ekranie prawdziwy koncert, to właściwie nic nie powiedzieć. Zwłaszcza dla pierwszej z nich Świat, który nadejdzie może być przełomem w karierze: w swoim występie jest tak wiarygodna, że możemy się w nim zatracić. Filmowa Abigail przechodzi metamorfozę z nieśmiałej introwertyczki w natchnioną żarem uczucia kobietę, zdolną podnieść rękawicę, którą rzuca jej otoczenie. Jest jednocześnie zagubiona i ciekawa świata, cierpi i szuka swojej drogi szczęścia. Waterston wtóruje magnetyczna Kirby, która serwuje widzom aktorskie tour de force. Samo patrzenie na nią przywodzi na myśl kojące i niepokojące zarazem doświadczenie. Chemia pomiędzy głównymi bohaterkami dostrzegalna jest w zasadzie od ich pierwszej wspólnej sceny, by później manifestować się w przeróżnych formach, rezonujących w tym, co aktualnie dzieje się w filmie. Świetnie radzą sobie również Abbott i Affleck, dający doskonały kontrast dla postaci protagonistek. Drugi z nich, będący jednocześnie producentem dzieła, umiejętnie oddaje tragizm Dyera, który traumę po śmierci córki postanowił zdusić wewnątrz siebie.  Piękno Świata, który nadejdzie uwidacznia się ponadto w warstwie realizacyjnej. Operator Andre Chemetoff nie dość, że kapitalnie ogrywa na ekranie różnorakie motywy kolorystyczne, to jeszcze dostaje pole do popisu w trakcie przedstawiania szerokich panoram pobliskiego krajobrazu. Zabiegi te znajdują przeciwwagę w postaci licznych ujęć eksponujących twarze głównych bohaterek czy w kapitalnie zaprezentowanej sekwencji śnieżycy, w której Chemetoff bez trudu wybudzi w widzu ukryte lęki. Udaje się to także odpowiedzialnemu za ścieżkę dźwiękową Danielowi Blumbergowi; gdy trzeba, serwuje on kojące takty, by w innych miejscach wykorzystywać atonalny skowyt i inne dźwięki potęgujące aurę zagrożenia lub samotności.  Świat, który nadejdzie to prowokująca do myślenia i pod wieloma względami olśniewająco piękna historia o miłości banalnej, która błogosławionym zrządzeniem losu zdolna jest przekroczyć wszelkie granice. Tak uniwersalnych opowieści we współczesnym kinie spotykamy coraz mniej, przy czym w trakcie seansu możecie zdać sobie sprawę, że w tym filmie najważniejsze jest co, co na pierwszy rzut oka pozostaje zakryte. Wewnętrzne metamorfozy głównych bohaterek koniec końców wydają się posiadać nawet większą moc sprawczą niż ich życiowe doświadczenia. Są bowiem najlepszym dowodem na siłę kobiet, moc niebywałą, władną rozbić społeczne role i schematyczne myślenie. Czasami przybiera ona formę słowa mówionego, w innym momencie pisanego, lecz zawsze stanowi wartość ubogacającą. Chciałbym wierzyć, że wszyscy jesteśmy na nią gotowi. Jeśli nie, prędzej czy później ten świat i tak nadejdzie. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj