Dziewiętnasty odcinek jest w pewnym sensie powrotem do schematu "łotra tygodnia", ale też nie do końca (z uwagi na kluczowy wpływ wątku na rozwój agenta Coulsona). Historia wiolonczelistki wywołuje mieszane uczucia. Z jednej strony mamy sympatyczną Amy Acker oraz wiele emocji wypływających z jej relacji z Coulsonem. Gdy Phil  słucha opowieści o dawnych, dobrych czasach z kobietą, którą kocha, momentalnie czuć ból gryzący bohatera. Gregg prosto oddaje targające jego postacią uczucia, które przekonują i pozwalają rozwinąć osobowość agenta. Wcześniej widzieliśmy elementy jego prywatnego życia, które dawały jakiś pogląd na to, kim jest poza pracą. Teraz dostajemy dowód na to, że jednak jest on człowiekiem, który szukał swojego szczęśliwego zakończenia. Z drugiej strony mamy postać Blackouta, który na papierze wydaje się ciekawym superłotrem z interesującą mocą i motywami, niestety jego ukazanie okazuje się po prostu złe - postać jest nijaka, wykorzystana bez pomysłu, a jej pokonanie następuje zbyt szybko. Negatywne wrażenie wzmacnia aktor swoją niebywale sztuczną grą.

W centrum fabuły leżą relacje międzyludzkie, które są poddawane tutaj analizie. Mieliśmy Coulsona i wiolonczelistkę, mamy także Fitza i Simmons. Ich romantyczna relacja wydawała się kwestią czasu, ale jednocześnie może ona bardzo popsuć te postacie, które przeszły poprawną przemianę od początku serialu. W pewnym momencie przestali być "Jar Jar Binksem Marvela" i stali się głupkowatymi, czasem sympatycznymi członkami ekipy, których można polubić i zaakceptować. Dlatego też dobrze, że dylematy Fitza nie zostały od razu wprowadzone w życie, a jedynie zasugerowano widzom, że coś jest na rzeczy. Ewentualne pogłębienie tej relacji musi nastąpić płynnie, by miało sens. Tylko czy na pewno powinno to iść tą drogą? Oni zawsze traktują się jak rodzeństwo - czuć to zwłaszcza ze strony Simmons, której podoba się Triplett. Przypuszczam, że scenarzyści bardziej skupią się na zwykłej zazdrości o kogoś bliskiego niż na niepotrzebnej miłości. Sam Triplett nieźle się wkomponowuje w grupę i udowadnia, że jest postacią lepszą od Warda.

[video-browser playlist="634740" suggest=""]

Fantastycznie wypadają sceny na "fotelu prawdy", w których agent grany przez Pattona Oswalta przepytuje grupę Coulsona. Rozgrywa się to dynamicznie i z humorem (plus za odpowiedź Simmons z TARDIS). Niespotykane napięcie i emocje pojawiają się w przesłuchaniu Warda, a reakcje Koeniga są natychmiastowe. Serial ten potrzebuje więcej takich scen, gdzie w powietrzu pojawia się wielka niepewność, czy po każdym wypowiedzianym słowie któryś z rozmówców zaraz nie zginie. 

Kiedy Ward zaczyna rozmowę ze Skye o uczuciach, wydaje się, że to koniec niezłego odcinka i przechodzimy do nudnego romansu, którym Agenci T.A.R.C.Z.Y. nigdy nie powinni się stać. Twórcy zaskakująco solidnie prowadzą ten dialog, szybko kierując rozwój historii na atrakcyjniejsze tory. Rozmowa dosadnie wyjaśnia motywy Warda i wydaje się, że jednocześnie potwierdza jego lojalność wobec HYDRY. Biorąc pod uwagę działania Granta w tym odcinku, nic nie wskazuje na to, by sympatia do Skye miała cokolwiek tutaj zmienić. Duży plus za napięcie i emocje, gdy dziewczyna odkrywa prawdę. Podobnie jak w przypadku przesłuchania również w tych momentach odcinek zaczyna błyszczeć.

Agenci T.A.R.C.Z.Y. złapali wiatr w żagle i pozytywnie rozwijają historię, stając się serialem, który ogląda się o wiele przyjemniej niż w pierwszej połowie sezonu. Uspokojenie akcji po wydarzeniach z "Turn, Turn, Turn" było potrzebne, ale w następnych odcinkach powinno być tylko lepiej.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj