We wstępie swojego opracowania Maja Iwaszkiewicz wyjaśnia, dlaczego średniowiecze da się lubić, mimo że przez lata miało bardzo czarny pijar. Pierwszy rozdział Jak średniowieczny człowiek myślał o zwierzętach prowadzi czytelnika przez skomplikowaną i niezwykłą symbolikę zwierzęcych opisów, zarówno literackich (niezastąpiony starożytny grecki traktat Fizjolog), jak i graficznych, na przykład pod postacią gargulców. Zadziwia fakt, że w większości przypadków znane nam współcześnie zwierzęta charakteryzowano w średniowieczu w nieprawdopodobny, miejscami absurdalny sposób, nie przepuszczając okazji, by zawrzeć w nich nauki moralne, a do tego zestawiając ze sobą te faktycznie istniejące, jak i typowo mityczne.
Nieco bardziej naukowe, zgodne z rzeczywistością podejście do zwierząt okazał przyrodnik, teolog i filozof, Albert Wielki, zawierając je m.in. w dziele De animalibus libri 26 (O zwierzętach ksiąg 26) i o nim właśnie traktuje drugi rozdział opowieści Mai Iwaszkiewicz. Pierwsze dziewiętnaście ksiąg traktuje o arystotelesowskim opisie zwierząt, dwie kolejne są komentarzami do owych opisów, natomiast pięć ostatnich ksiąg to prawdziwe novum - własne obserwacje i rozważania Alberta Magnusa. Wiele podróżował, choćby do Włoch czy nad Morze Północne, dzięki czemu opisał nie zaledwie 150 gatunków (średnia popularnych średniowiecznych bestiariuszy), a prawie pięćset, w tym, po raz pierwszy – wieloryby. Nie tylko dzielił się własnymi spostrzeżeniami, ale gdy czegoś nie wiedział, rozmawiał ze specjalistami, czyli z rybakami o rybach, a z pszczelarzami o pszczołach. Nie stronił od eksperymentów, by potwierdzić (lub obalić) mity. Inni zoologowie średniowiecza nie podążali jego śladami, więc trudno uznać ich za prawdziwych naukowców, choć dziwi fakt, że i Alberta Wielkiego się za takiego nie uznaje. Niesłusznie.
Kolejna część historii została poświęcona owym fantastycznym bestiom, reprezentującym nieznane, a więc przerażające krainy. Ówczesna literatura „podróżnicza” była tak naprawdę literaturą fantastyczną. Jednorożce były dzikimi bestiami, które łagodniały jedynie w towarzystwie nadobnych dziewic. Smoki symbolizowały diabelskiego węża i kusiły do złego. Wężopodobne stworzenia w ogóle nie miały w średniowieczu dobrej renomy jako wysłannicy zła: bazyliszek, apis, hydra. Z kolei za uosobienie Chrystusa uważano feniksa, który odradzał się z popiołów. Nietypowymi przedstawicielami fantastycznych stworzeń były hybrydy zwierząco-ludzkie, jak okrutna, zwodnicza syrena, dwulicowy centaur, satyr mantykora… granica pomiędzy ludźmi a zwierzętami była bardzo cienka, w o czym wspomina kolejny rozdział, opowiadający o ludziach monstrach, powstałych w wyobraźni średniowiecznych pisarzy, jak chociażby indyjski cynofel, człowiek z głową psa, Blemmjowie – ludzie bez głowy z twarzą na piersiach, czy monochodzi – ludzie o jednej, monstrualnej stopie.
By bardzie odróżnić ludzi od zwierząt, Kościół w średniowieczu zakazywał niektórych, nieczystych pokarmów odzwierzęcych oraz pokarmów i napitków „tkniętych” przez zwierzęta, „zwierzęcego” uprawiania seksu, a już zupełnie – zoofilii.
W późniejszym rozdziale mowa jest o średniowiecznych zoo (na przykład zwierzyńcach łownych, menażeriach możnowładców czy przykościelnych ogrodach zoologicznych). Osobną kwestią pozostawała tresura zwierząt i zalążki cyrków – małpki na łańcuszkach, tańczące niedźwiedzie, a co gorsza – przedstawienia, na których szczuto jedne zwierzęta na drugie i ludzie monstra jako eksponaty.
Jako że Maja Iwaszkiewicz snuje opowieść o średniowieczu, nie mogło zabraknąć rozważań filozoficzno-moralnych: czy zwierzęta mają duszę, czy mogą trafić do nieba, czy w ogóle są istotami rozumnymi? Zwłaszcza psy i konie uważano za potrafiące odczuwać emocje, jednak żadnemu ze zwierząt – by nie postąpić wbrew regułom kościelnym – nie przypisywano intelektu, a co za tym idzie – duszy. Intelekt zastąpiono enigmatycznym „instynktem”, choć Albert Wielki wspominał wiele zachowań zwierząt świadczących o „czymś w rodzaju intelektu”, jak chociażby kocie zabawy z lustrem. Kwestia pobytu zwierząt w Raju nie została w średniowieczu do końca rozstrzygnięta, bo choćby nauki kościelne głosiły swoje, ludzie po prostu chcieli wierzyć, że ich pupile trafią wraz z nimi do Nieba.
Osobny rozdział opowiada o wegetarianizmie w średniowieczu, choć oczywiście nie o takim, o jakim myślimy współcześnie, a związanym raczej z licznymi postami nakazywanymi przez Kościół (jak również sekty heretyckie w rodzaju manichejczyków czy katarów) bądź ubóstwem. Co ciekawe, Kościół ganił permanentne unikanie spożywania mięsa (chyba że ktoś był ascetą), miało to być okresowe umartwianie się, a nie całkowita rezygnacja, jako że Biblia wprost nakazywała korzystać z „poddanych ludziom” zwierząt. Istniała także cała procedura unikania postu, dopuszczająca na przykład „gatunki wodne”, do których starano się przypisać jak najwięcej zwierząt.
Za prawdziwą ciekawostkę można uznać rozdział poświęcony procesom sądowym, jakie wytaczano zwierzętom, traktując je na równi z ludźmi. Zdarzały się nawet ekskomuniki szarańczy czy gryzoni, choć znacznie gorzej kończyły zwierzęta należące do ludzi skazanych za czary – ginęły wraz z nimi na stosach.
Ogółem Świnia na Sądzie Ostatecznym to niesamowicie szerokie, nietuzinkowe i fascynujące przedstawienie średniowiecznych przekonań i wyobrażeń o zwierzętach, za które należy się Mai Iwaszkiewicz głębokie uznanie. Doskonałym, podkreślonym bibliografią i przypisami, tekstom towarzyszy ponadto mały leksykon zwierzęcych symboli średniowiecznych, a także bardzo bogaty, adekwatny i przykuwający oczy materiał ilustracyjny.