Syn, mimo, wydawałoby się, oklepanego wątku potomka mszczącego się za krzywdy ojca, skrywa w sobie niespotykaną głębię i bogactwo symboliki. Już jego motto, "Stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych", sprawia, że nerwowo wiercimy się w fotelu. Jednakże po paru przeczytanych akapitach zapominamy o tym nawiązaniu do chrześcijaństwa i zaczynamy wciągać się w więzienny żywot tytułowego bohatera, Sonny’ego Lofthusa, którego postępowania przez drażniąco sporą liczbę stron nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Mężczyzna bowiem przyznaje się do przestępstw przez siebie niepopełnionych, jednocześnie pozostając w zadziwiająco zgodnych układach z resztą więźniów. Mimo rzekomo strasznych czynów, jakie Sonny popełnił, wszyscy go szanują, przychodzą do niego po porady, opowiadają swoje najskrytsze sekrety… O co tu chodzi? – będziemy pytać raz po raz siebie samych, coraz bardziej rozdrażnieni. Jakby tego było mało, Nesbø nie oszczędza czytelnika, opierając swoją powieść na kunsztownych opisach, które często składają się z bardzo rozbudowanych zdań sprawiających, że doprawdy nie jest Syn lekturą lekką i łatwą. Ale przyjemną – owszem.

Czytaj również: "Igrzyska śmierci: Kosogłos - część 1" - reżyser o adaptacji książki

Przyjemność z czytania najnowszej powieści Nesbø wiąże się z zaakceptowaniem faktu, że mamy do czynienia z dziełem literackim, które jest kryminałem – a raczej sensacją z gatunku "zabili go i uciekł" – tylko powierzchownie. Nie o samo dochodzenie w Synu chodzi, ponieważ od początku znamy mordercę, ba, sam prowadzący dochodzenie Simon Kefas wie, kto zabija kolejne osoby. Mało tego, wiele posunięć bohaterów możemy przewidzieć, znając choćby i podstawowe konwencje gatunku sensacyjnego bądź dramatu więziennego. Pewnie niejeden czytelnik pomyśli, że gdzieś to już było… Może w Pulp Fiction? Albo w Skazanych na Shawshank? Skoro bowiem pojawia się broń, choćby i nie wiadomo jak śmiesznie by się prezentowała, wiadomym jest, że zostanie użyta i że skazaniec przy jej pomocy podejmie ucieczkę, która – jak łatwo przewidzieć – powiedzie się. Nie należy też zapominać o wręcz perfidnym umieszczeniu przez Nesbø wątku miłosnego mimo trudnej sytuacji jej i jego całego w różowym obłoku, wspieranego ognistymi spojrzeniami i mocno bijącymi sercami. Banał goni banał, uzna niecierpliwy czytelnik, rzucając książkę w kąt. I jeśli ponownie po nią nie sięgnie, właściwie minie się z arcydziełem. Bo Nesbø się kryguje, puszcza do nas oko, za momentami koturnowymi postaciami ukrywa symbole: ambicji uleczenia zepsutego świata, miłości bez względu na wszystko, nadziei na lepsze jutro, bałwochwalczego wręcz uwielbienia, sprawiedliwości, zła wcielonego etc., a za przewidywalnością wydarzeń chowa tajemnice sięgające w rdzeń duszy, które gdy w końcu wyjdą na jaw, mimo swej niezwykłości przestaną być najważniejsze. Już zdążymy bowiem do tego czasu zrozumieć, że Syn to niemal biblijna przypowieść skryta pod maską sensacji. Motto z początku książki nabierze nowego znaczenia, sens więziennego zachowania bohatera zyska zaskakujący wydźwięk, a sam Sonny urośnie do miana Chrystusa XXI wieku, łaskawego dla niewinnych, lecz bezlitosnego dla grzeszników, wzgardzonego i okrytego chwałą, który z impetem rusza w świat po lepszą przyszłość niczym Bruce Willis w wiadomym filmie Quentina Tarantino!

Czytaj również: "Cień Hegemona" Carda ponownie w sprzedaży

Nie trzeba być osobą wierzącą, aby w Synu to wszystko wychwycić i pogodziwszy się z konwencją przypowieści o winie, zemście i odkupieniu, jego jaskrawym wręcz w pewnym momencie symbolizmem szczerze się zachwycić. Zresztą znajdziemy tu nie tylko nawiązania do Biblii, lecz także zawoalowaną krytykę przeżartego korupcją, zabiedzonego na drugim planie kraju, który z zewnątrz wydaje się opływać w dobrobyt i tak zwane normy europejskie (jego metafora to więzienie, z którego ucieka Sonny, nazywane – o zgrozo! – Państwem), a także symbol domowego zacisza, które choćby nie wiem jak było niewygodne, zawsze da ukojenie. Będzie też nieco groteskowo (trup w zamrażarce) i plastycznie, wręcz obrzydliwie (sceny z psimi albinosami), czyli odnajdziemy w Synu także to, za co Nesbø pokochali czytelnicy lubujący się w mrocznych skandynawskich powieściach. Ponadto nie zawiedzie sama konstrukcja fabularna, owo łączenie się wszystkich nitek w jeden supeł, który od początku wiadomo, że gdzieś przy końcu drogi czeka, ale jak dokładnie przeplatają się w nim wszystkie nici – nie wiadomo. Jednakże podstawową prawdę odnośnie tego zapętlenia z pewnością mogę tu zdradzić: jego skomplikowaną konstrukcją czytelnik absolutnie się nie zawiedzie, a nici go tworzące tylko pozornie będą biegły prosto.

Czytaj również: Kotołak Ksin powróci

Czy można dodać coś więcej? Może to, że nie należy zrażać się tym, iż Simon Kefas to nie Harry Hole. Zresztą wiodący glina najnowszej powieści Nesbø ani myśli strącać ze stołka najbardziej wyrazistego norweskiego dochodzeniowca. W Synu bowiem nie o stworzenie nowego Brudnego Harry’ego się rozchodzi, lecz o żonglowanie sensacją, która bawi się w berka z mitem, ostatecznie pozwalając mu zwyciężyć. A Nesbø łobuzersko uśmiecha się do czytelnika nie tylko z podobizny umieszczonej na skrzydełku pięknie zaprojektowanej przez Mariusza Banachowicza okładki, lecz także w domyśle, wyciągając z kolejnych stron Syna niczym króliki z kapelusza zwielokrotnione sensy, zaskakujące powiązania i tajemnice.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj