Tym, co razi najbardziej już od samego początku epizodu, jest fakt, że Eli McCullough jak gdyby nigdy nic spędza czas wolny w domu. Cała akcja z postrzałem na pikniku i ratowaniem jego życia okazuje się zatem bezzasadna, a cliffhanger z zeszłego odcinka do niczego nie prowadził. Wypada to słabo, bo kiedy już miałam wrażenie, że coś się zaczyna dziać, a kolejne odcinki pozostaną bardziej angażujące, nagle okazuje się, że nie – znowu wracamy do monotonii, a żaden z wątków nie jest na tyle poruszający, by jego zgłębianiu towarzyszyły większe emocje. Szkoda, bo nawet tak leniwą tematykę, jaką prezentuje Syn, dałoby się moim zdaniem zaprezentować nieco dynamiczniej i ciekawiej. Sam Pierce Brosnan w dalszym ciągu jest dziwnie przezroczysty, a jego „główna” rola wcale nie wysuwa się na pierwszy plan. Przeciwnie, postać niknie pod sąsiednimi wątkami, przez co nie można tu mówić o najmocniejszym punkcie czy najważniejszym bohaterze produkcji.
fot. AMC
Cieszę się, że w końcu powróciliśmy do młodego Eliego, który nie pojawiał się na ekranie w poprzednim odcinku (nie licząc krótkiej wizji po postrzale). Towarzyszymy mu więc po tym, jak spadł ze skarpy i próbuje wrócić do swojego plemienia. Wprowadzenie nowej postaci wróżbitki, jaką chłopak spotyka na swojej drodze, na początku wydaje się naciągane, a ona sama – mimo iż bardzo się stara być ekspresyjna i ekscentryczna – pozostaje dziwnie niewyrazista. Dopiero jej przepowiednia okazała się interesująca, bo z poprzednich odcinków wiemy, że część z niej już się sprawdziła. Pomysł sam w sobie jest dobry i naprawdę ciekawy – znając wygłoszoną przez wróżbitkę przyszłość, aż chce się obserwować przywołanych w niej bohaterów i patrzeć, jak spełniają swoje przeznaczenie. Niestety temat, który mógłby zostać fajnie rozwinięty w kolejnych odcinkach, został w zasadzie zmieszczony w dziesięciu ostatnich minutach odcinka. Przepowiednia się dokonała, była zdrada, było odejście syna. Na co w takim razie mamy czekać dalej? Prostota tego serialu staje się jego największą bolączką – z odcinka na odcinek zwyczajnie nic emocjonującego się nie dzieje. A nawet gdy już wydarzy się rzecz na tamtą chwilę przełomowa, w kolejnych epizodach i tak nikt już o niej nie pamięta. Tym razem ani na chwilę nie powróciliśmy do plemienia, nie poruszono też wątku Ingrid, która zaczęła być widoczna w zeszłym odcinku. W dalszym ciągu nie widzimy Sally ani Jeannie, która jest jedną z najciekawszych postaci... Położono za to nacisk na uczucie między Pete’em a Marie, które już od zeszłego tygodnia jest do bólu nachalne. Romantyczne przejażdżki i ucieczki za miasto irytują, bo nie wnoszą do samego serialu zupełnie nic. Dodatkowo Pete tylko na tym traci – jego ignorancja i obojętność wobec własnej rodziny gryzie się z tym, co prezentował w początkowych epizodach. Choć ten wątek jest rozciągnięty do granic możliwości, pozostaje chyba jedynym, który wzbudza jakieś emocje – wspomniana irytacja pozwala się przynajmniej jakkolwiek ustosunkować do tego, co dzieje się na ekranie. Bo w przypadku reszty bezbarwnych bohaterów i ich perypetii staje się to raczej trudne.
fot. AMC
Kolejny odcinek będzie ostatnim w sezonie. Tymczasem na razie nie wydarzyło się jeszcze nic, co przyprawiłoby o szybsze bicie serca i odliczanie dni do następnego epizodu. Rzecz toczy się zwyczajnie przeciętnie, za co należy się przeciętne 6/10. Trudno przewidzieć, jaki finał zaplanowali dla nas twórcy, ale mam dziwne wrażenie, że nie będzie w nim fajerwerków.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj