Synowie Fenrisa to już piąta, przedostatnia część sagi o Ragnarze Czarnogrzywym, opowieści z mrocznego świata czterdziestego tysiąclecia. Choć twórcą czterech pierwszych książek jest znany miłośnikom Warhammera autor książek i opowiadań William King, tym razem w podróż ze sławnym synem Fenrisa zabiera nas niejaki Lee Lighter. Czy wyszło mu to tak samo dobrze?
Już na samym początku należy ostrzec, że czytelnik nieznający wcześniejszych historii o Kosmicznym Wilku, nie powinien sięgać po Sons of Fenris nie nadrobiwszy wcześniej poprzednich czterech części. Zbyt wiele jest odniesień do poprzednich przygód Ragnara by można w sposób zadowalający wciągnąć się w historię – choćby dlatego, że to wcześniejsze wydarzenia decydują o statusie głównego bohatera, o jego relacjach z otoczeniem; ba, nawet zachowaniu głównego antagonisty i jego nienawiści do Czarnogrzywego.
W fabule Lee Lighter postawił na dość ograny pomysł, choć skorzystał z niego dobrze. Ragnar, wraz z Wilczymi Ostrzami – oddziałem Kosmicznych Wilków oddanych na usługi rodowi Nawigatorów na mocy starożytnego paktu – rusza na planetę Hyades w celu zbadania niepokojących informacji. Haydes jest bowiem planetą bogatą w prometium, zapalające paliwo, które używane jest przez Imperium w niekończących się wojnach z obcymi. Ostatnimi czasy produkcja i dostawy tego surowca znacząco spadły, a na planetę wyruszała Gabriella Belisare, wraz z ochraniającymi ją Kosmicznymi Wilkami. Jak się okaże, problemy z niewielkimi dostawami to dopiero początek. Tajemnicze świątynie, obca rasa, spisek i, jakby tego było mało, na planecie pojawiły się Mroczne Anioły, odwieczni rywale Kosmicznych Wilków. Trzeba przyznać, że autorowi doskonale wyszły opisy samej planety: dzikiego świata, z którym niemal bez przerwy ludzcy osadnicy toczą wojnę o przetrwanie – przypomina to nieco lżejszą odmianę dżungli Catachanu.
Wśród bohaterów zdecydowanie najciekawszymi są ci, których spotkaliśmy w poprzednich książkach. Nowi, stworzeni przez Lightnera, nie mają takiego polotu, barwy czy głębi – jednego z antagonistów, mimo prób, można przejrzeć już od samego początku. Chwalebnym wyjątkiem jest tu kapelan Mrocznych Aniołów, który mimo epizodycznej w zasadzie roli, jest dokładnie taki, jaki być powinien. Z drugiej strony trudno autora winić za taki stan rzeczy, skoro główne postaci zostały wykreowane w poprzednich częściach sagi: na swoje szczęście nie zmienili się zbytnio. Tutaj wskazać trzeba dość udany zabieg Lightnera – główny protagonista jest dojrzalszy, mądrzejszy, podejmuje bardziej przemyślane decyzje. Niewiele już zostało z szalonego Krwawego Szpona, którym kiedyś był Czarnogrzywy.
Nie potrafię odnieść się do tłumaczenia – z jednej strony jestem przeciwnikiem spolszczania np. imion, z drugiej, jeśli od imienia tego wywodzi się nazwa formacji, pojawia się już problem. Tłumacz był konsekwentny i zarówno imię Prymarchy Mrocznych Aniołów, jak i od niego wywodzące się nazwy, spolszczył. Z pewnością będą przeciwnicy tego rozwiązania, natomiast osobiście uważam, że nie miał wielkiego wyboru.
Niechętne sobie Zakony, zdrada i macki Chaosu, a w tym wszystkim oddział Kosmicznych Wilków gotowy zginąć, by wykonać zadanie – niemal kwintesencja opowieści o synach Lemana Russa. Mimo tego Synowie Fenrisa wychodzą obronną ręką, jako kontynuacja cyklu są satysfakcjonujący. Ponadto, czego nie sposób nie zauważyć, końcówka książki przygotowuje czytelnika na ostatnią część tej historii. Dlatego też dla fanów twórczości Kinga i Lighntera, fanów Kosmicznych Wilków czy w ogóle mrocznego uniwersum Warhammera 40K, jest to przyjemna i satysfakcjonująca lektura. Innym czytelnikom naprawdę radzę rozpocząć tę przygodę od początku sagi.