Wśród wielu perełek kinematografii, które są w stanie zmienić coś w życiu lub przynajmniej toku myślenia odbiorców, czasami natykamy się na produkcje, które jedyne, co mogą w nas wzbudzić, to poczucie, że zmarnowaliśmy półtorej godziny na zapoznanie się z nimi. Do takich tytułów należy tegoroczna Szansa Emmy – film, który naprawdę trudno komukolwiek polecić.
Historia rysuje się następująco: wzorowa uczennica, Emma (Greer Grammer), skuszona propozycjami grona imprezujących „przyjaciółek”, wybiera się z nimi na nocny włam do stadniny koni. Pech chciał, że na gorącym uczynku przyłapuje ją policja i w efekcie dziewczyna zostaje ukarana pracami społecznymi w tejże stadninie. Co łatwo przewidzieć, początkowa niechęć dziewczyny i przystępowanie do obowiązków z tak zwanego musu szybko ustępują zafascynowaniu. Emma zaczyna odczuwać radość ze spotkań ze zwierzętami i ludźmi pełnymi pasji. Owa radość jest tym większa, że konie zaczynają ją akceptować i – nikt by w to nie uwierzył – nawet ten najbardziej dziki daje się okiełznać dobrej dziewczynie. W tym samym czasie nad głowami bohaterów pojawiają się czarne chmury w postaci szemranego Wade’a Thompsona (Anthony Crivello), który chce przejąć ranczo. Czy bohaterom uda się uratować sytuację?
Największym minusem filmu jest jego przewidywalność. Na każdym kroku mamy do czynienia z dialogami, ujęciami czy prostymi przesłankami, które skutecznie mówią nam, jak to wszystko się skończy. Nie trzeba wysilać umysłu, by analizować to, co oglądamy – bardziej na tacy podać fabuły się chyba nie dało. Dodatkowo Emma's Chance namiętnie stosuje banalne ujęcia, nie bacząc na to, jak sztuczny i naciągany dają efekt. Dla przykładu – przy pierwszym pojawieniu się antagonisty widzimy zbliżające się do nas auto, zoom na tablicę rejestracyjną, a następnie otwierane drzwi i nogi mężczyzny odziane w kowbojskie, budzące grozę buty. Kogo miał ten zabieg zaniepokoić? Chyba jedynie dzieci – pierwszym skojarzeniem są kreskówki, w których rzeczywiście często w podobny sposób przedstawia się „tego złego”. Emma's Chance jednak filmem dla dzieci bynajmniej nie jest. Biorąc pod uwagę wiek bohaterów i ich szkolno-miłosną codzienność, jako docelową grupę odbiorców można prędzej wskazać nastolatków. Jednak oni z kolei nabyli już zdolność analizowania, interpretowania czy wyciągania wniosków, więc film, który takich umiejętności od widzów wcale nie wymaga, prawdopodobnie zupełnie do nich nie trafi.
No url
Same rozmowy bohaterów sprawiają, że czysta karta, jaką każdy oglądany przez nas obraz ma zwykle na rozpoczęciu, w mgnieniu oka zapełnia się tym, co negatywne. Dialogi są tak sztuczne, że to aż boli. Wymiany zdań dotyczą spraw na tyle oczywistych, że w normalnym życiu nikomu nie przeszłoby przez myśl, by formułować je werbalnie, co w połączeniu z nienaturalną i wymuszoną mimiką aktorów daje efekt grubego naciągnięcia. Widz zaczyna śledzić dalszą historię z politowaniem, a gdy już do tego dojdzie, filmowi z reguły trudno jest sprawić, by oglądający pozbyli się uprzedzeń. Teksty i ujęcia sprawiają, że doskonale wiemy, co będzie się działo za moment - film zdradza zbyt wiele, spoileruje sam siebie, a natłok banalnych scen sprawia, że co chwilę ma się ochotę komentować je ironicznym: „No nie może być!”. Zauroczeni tą sielankową opowieścią mogą być jedynie najmłodsi. Emma's Chance jest w stanie wyręczyć rodziców od nieustannego tłumaczenia pociechom, co się dzieje na ekranie – same doskonale zorientują się w fabule, ponieważ film nie pozostawia choćby marginesu na domysły i zastanawianie się, co nastąpi za chwilę.
Choć sama idea fabularna jest dość miła i ustawia film w gromadce prostych produkcji familijnych, mamy tu do czynienia z jednym wielkim tanim sentymentem. Nie wiadomo, kogo to ma wzruszać – zamiast większych emocji odczuwamy głównie zażenowanie. To, co mogło być ciekawym filmem o wewnętrznej przemianie i solidarnej walce o wspólne dobro, zostało podane w lipnej i sztucznej odsłonie. Emma's Chance uniemożliwia zatracenie się w świecie przedstawionym już nawet na poziomie samych ujęć i montażu, które są płasko odklepane. Podobnie ubogie w pomysły jest wydanie DVD. Poza menu zawierającym wybór lektora w trzech językach bądź też napisów w kilkunastu oraz paroma losowymi zwiastunami przed faktycznym seansem nie znajdziemy tu żadnych bonusów.
Film miał swoją szansę, lecz niestety ją zmarnował. Drugiej ode mnie nie otrzyma. W co łaskawszych i uprzejmiejszych sercach być może uzbiera sobie dodatkowe pół gwiazdki za fakt, iż jest to historia rzeczywiście istniejącego schroniska dla koni - Red Bucket. Mimo wszystko warto – by nie powiedzieć „trzeba” – ten film obejrzeć. Chociażby po to, by na własne oczy przekonać się, jak wiele banałów da się zmieścić w półtorej godzinie. I może również jako próbę – ile minut wytrzymam, zanim poczuję pierwsze rozczarowanie? Podejrzewam, że mniej niż 10.