Nowy odcinek This is us składał się z aż pięciu wątków, które miały wspólną cechę – podróż samochodem ze szpitala. Cztery z nich przedstawiały powrót naszych bohaterów z nowo narodzonymi dziećmi do domu. Czy to w przeszłości, czy w teraźniejszości, każdy z rodziców przeżywał stresujące chwile i obawy przed początkiem nowego, rodzinnego życia. Nie zabrakło w epizodzie mądrych słów, smutnych i ciepłych momentów, które są tak charakterystyczne dla tego serialu. Fabuła nie straciła swojej magii, dzięki twórcom, którzy wykorzystywali wszystkie sztuczki. Podobieństwa między różnymi sytuacjami, sięganie do przeżyć z przeszłości, muzyka, uczuciowa gra aktorów – wszystko było na swoim miejscu, aby płynnie przechodzić między poszczególnymi wątkami. Jednak tym razem bardzo mocno było odczuwalne to, że pandemia koronawirusa, a raczej obostrzenia na planie zdjęciowym serialu, zdeterminowały taki sposób opowiadania historii. Twórcy kombinują, aby te ograniczone możliwości filmowania nie odbiły się na fabule i nie obniżyły jej jakości. Niestety wpływ tego jest widoczny, bo w normalnych warunkach nie oglądalibyśmy tych wręcz fillerowych scen, które nie stałyby się punktem wyjścia epizodu. W rezultacie odcinek po prostu nudził, nie uratowała go wielowątkowość. Historia Kevina i Madison wypadła najciekawiej w tym epizodzie. Twórcy nie zapomnieli, że Pearson jest rozpoznawalnym aktorem, za którym mogą podążać bezwzględni paparazzi. W końcu nowo narodzone dzieci gwiazdy filmowej to gorący temat. A postępowanie fotografa zgodnie z oczekiwaniami denerwowało. Warta odnotowania jest też wizja Kevina, który spotkał się z ojcem, co jakby zamyka temat jego obsesyjnego dążenia do dorównania Jackowi. Jednak bardziej w oczy w całym tym wątku rzucała się dzielna postawa Madison, która poradziła sobie ze zmęczonym Kevinem, paparazzo i bliźniętami. Dzięki temu bardziej oficjalne oświadczyny bohatera nie wypadły tak sztucznie, jak za pierwszym razem. Mimo wszystko nie wzbudzały tyle emocji, ile można było się spodziewać po tym serialu, ale przynajmniej było to jedyne wydarzenie godne zapamiętania w całym odcinku.
fot. NBC
+15 więcej
Początkowo też wątek Kate, Toby’ego i Ellie prezentował się interesująco i emocjonalnie. W końcu kobieta oddawała swoje dziecko do adopcji, więc to były dla niej trudne chwile. Do tego Kate nakręcona szczęściem nie wyczuwała dramatu Ellie. Cieszy więc, że Toby wykazał się empatią, a także dodał otuchy i podbudował małżonkę, że jest silną kobietą i będzie dobrą matką. Jednak w tym, co mówił, nie ma niczego nowego, ponieważ słyszeliśmy takie słowa już kilka razy. Twórcy zaserwowali nam pewnego rodzaju powtórkę, żeby wypełnić czas. Na większą uwagę zasługuje informacja, że Toby został zwolniony z pracy. To może być początek nowej historii w ich wątku, który już jest mocno wyeksploatowany. Najbardziej naturalnie wypadła historia Jacka i Rebecki, którzy wracali do domu z trojaczkami, ale i ona niczym nie zaskoczyła. Znowu Jack wyrażał swoje obawy, że będzie jak jego niekochający i agresywny ojciec, a Rebecca jak jej matka. Powrócił też motyw alkoholizmu, który przez pięć sezonów był maglowany na wszystkie strony. Na szczęście nie zabrakło w tym wątku humoru, ciepła i miłości, a Milo Ventimiglia i Mandy Moore, jak zwykle pokazali klasę. To ich historia najbardziej angażowała emocjonalnie. Najmniej potrzebnym wątkiem w odcinku wydawał się ten z Randallem i Beth, którzy wracali z malutką Annie do domu. Pewnie wiele matek tuż po porodzie miało do czynienia z podobną sytuacją, gdy mąż od razu myślał o kolejnym dziecku. Dzięki temu nie zabrakło komediowego elementu w ich historii. Poza tym jak zwykle Pearson filozofował o rodzinnych więzach i wartościach. Ale wszystko to nużyło. Nie usprawiedliwia go nawet to, że dobrze łączyło się to z futurospekcjami. Piątym wątkiem, który na pierwszy rzut oka wydawał się bardzo tajemniczy, był ten z dorosłymi Deją i Annie. Natomiast osoby odpowiedzialne za casting wykonały swoją pracę tak dobrze, że w mig można było się domyślić, z kim mamy do czynienia. La Trice Harper (dorosła Deja) wygląda zupełnie jak starsza wersja Lyric Ross (nastoletnia Deja). Więc o żadnym zaskoczeniu w końcówce odcinka być nie mogło, że rzecz dzieje się w przyszłości. Dobrze też, że twórcy przypomnieli sobie o futurospekcjach, w których rodzina się powiększa o kolejne osoby, co jest warte uwagi. Jednak już tak nie fascynują, bo za rzadko się pojawiają, a do tego dawno nie przyniosły żadnych niespodzianek fabularnych. Niestety fabuła serialu w piątym sezonie zaczęła cierpieć przez pandemię koronawirusa. Oczywiście wciąż w każdym odcinku znajdziemy emocjonalne i wzruszające momenty. Ale jak piękne by one nie były, to brakuje w tej serii motywu przewodniego. Historia zawsze oferowała tajemnicę, którą krok po kroku widzowie odkrywali - jak śmierć Jacka czy rozbudowany wątek Nicky’ego. Zawsze z dużym zainteresowaniem wyczekiwało się na kolejne elementy układanki. Ale teraz tego nie ma w This is Us. Jasne, że kilka kwestii pozostało jeszcze do wyjaśnienia (rozwód Kevina z Sophie, nabranie wagi przez Kate), ale perspektywy malują się mizernie. Bo jednak nadchodzący wątek Randalla, który dusił w sobie uczucia z powodu odmiennego koloru skóry w rodzinie, nie ekscytuje. Jest on na czasie, ale to nie ten poziom emocji, który oczekujemy. Nowy odcinek This is Us był przyzwoity. Na pewno wiele rodziców mogło się utożsamiać z powrotem do domu i początkiem zmian w życiu. Ale nie było to aż tak ciekawe, aby te historie wciągały i pasjonowały. Miejmy nadzieję, że to tylko przejściowy odcinek i twórcy szykują konkretniejsze i bardziej znaczące sytuacje, w których znajdą się nasi bohaterowie. Ta nuda, która wkradła się do serialu, niepokoi. Oby było lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj