Jak wspomniałem w recenzjach przedostatnich odcinków, Genotype oraz Broken Glass, w ostatnich chwilach serialu pojawiło się sporo nowych wątków i istniała uzasadniona obawa, że ostatni odcinek serii (mimo że trwał dłużej niż poprzednie), po prostu wszystkich nie zakończy i finał nie będzie satysfakcjonujący. I po części tak się stało, bo niektóre wątki zostały potraktowane po macoszemu, a niektóre, tak jak wątek nauczycielki-alfy, w ogóle nie tknięto – a jednak finał niezbyt na tym ucierpiał! Dlaczego? Już od samego początku widać, że Wolves of War różni się od innych odcinków, bowiem historia opowiedziana jest jako wspomnienie Scotta, jako jego opowieść. Dzięki takiemu zabiegowi (ostatnio cieszącego się w filmach niemałą popularnością), patrzymy na całość historii z perspektywy głównego bohatera. Mamy więc pewien subiektywizm w opowiadaniu całej historii, bo przecież to opowiadający wybiera co najważniejsze! Oczywiście, brak niektórych rzeczy jest jak najbardziej odczuwalny, na pewno jednak mniej niż mogłoby. Jeśli chodzi o sam Wolves of War nie różni się klimatem i sposobem nakręcenia od swoich poprzedników. Cały czas panuje półmrok, jeśli pojawia się światło jest zimne, tworzy jedynie więcej cieni, w których może czaić się kolejne zagrożenie. Davisowi udało się to wszystko zachować do ostatniego momentu, i naprawdę należy mu się za to pochwała, bowiem dzięki temu obraz zachowuje spójność z poprzednimi odcinkami. Oczywiście, ponieważ pojawia się O’Brien w roli Mieczysława Stilińskiego, pojawiają się charakterystyczne dla Teen Wolf żarty, w których przodował od pierwszego sezonu właśnie Stiles. To dobrze, że na zakończenie przygody nie zapomniano o całym „dziedzictwie serialu”, bo choć jest mroczniej niż kiedykolwiek, nadal wiemy, że oglądamy Nastoletniego Wilkołaka. Jeśli chodzi o samą historię, to ma się wrażenie, że jest ona jedynie tłem dla pożegnania się z postaciami. Oczywiście, całość nadal skupia się na walkę z dwoma wrogami jednocześnie – armią Argenta i Anuk-Ite, które krąży radośnie po mieście zamieniając wszystkich w kamień, nieco bez celu (to chyba najpoważniejszy zarzut do Wolves of War), a jednak chodzi przede wszystkim o postaci. O to jak zmieniły się, nie tylko w trakcie sezonu, ale w trakcie całego serialu, jak odnaleźli siebie i zakończyli spory, które ciągnęły się od wielu sezonów – konflikt Argenta z ojcem i z Kate, który nie mógł się dla starego łowcy skończyć dobrze, konflikt Liama oraz Theo, który zamienił się w trudną przyjaźń (zresztą rehabilitując postaci, które były irytujące jeszcze sezon temu), doprowadzenie do końca wątku miłosnego matki Scotta czy udowodnienie – co zresztą wyszło świetnie – dlaczego szeryfa Stillińskiego nie można lekceważyć. Derek w końcu zrozumiał, że Scott jest alfą na miarę możliwości, a jego nieco psychopatyczny, ale świetnie zagrany krewny w końcu przyznał się przed sobą, dla kogo chce walczyć. Dzięki formie, jaką przyjął ostatni przeciwnik, udało się świetnie pożegnać wszystkich niemal dotychczasowych antagonistów – bo strach wytworzył w umysłach bohaterów formy takie jak Oni, Bersker czy prześwietni Nogitsune i Jennifer. Świetnie było raz jeszcze zobaczyć wszystkich tych wrogów, którzy przypomnieli nam wcześniejsze przygody całej paczki. Naprawdę miło było też zobaczyć niemal całą watahę (nie licząc oczywiście tych, którzy zginęli), która znów staje do walki (choć Anukt-Ite bardzo szybko się z nimi rozprawoł). Brakowało tylko sceny pożegnania Deatona, który przecież przez pierwsze sezony pełnił ogromną rolę – dostał jedynie krótką scenę-wspomnienie. Przyjemnym epizodem za to był trener, który od zawsze wywoływał u mnie uśmiech i dobrze, że on też dostał choć chwilę. Najważniejsze jednak jest to, że ostatni odcinek pokazał nam jaką przebyli drogę nasi bohaterowie – jak bardzo dojrzeli, jak bardzo się zmienili, jak przestali być dziećmi a stali się dorosłymi. Dorosłymi, którzy wiedza, że czasem trzeba poświęcić bardzo wiele by wygrać, by obronić tych, którzy sami bronić się nie mogą. Setny odcinek  zakończył się, ale pozostawił sporo otwartych dróg, jeśli ktoś będzie chciał kontynuować jego dziedzictwo, bo ostatni odcinek położył podwaliny pod zbudowanie świata, w którym nie istnieje jedna rodzina łowców, a globalna ich sieć. Status quo się zmieniło, i choć łowcy są groźni, są też ludzie, którzy się im przeciwstawiają, którzy próbują pokrzyżować im plany. Jeśli informacja o nowym serialu w tym świecie potwierdzi się, bez wątpienia scenarzyści będą mieli z czego skorzystać, będą mieli całkiem sporo możliwości. Żałuje tylko, że to Monroe jest antagonistką, która przeżyła bo nadal ciężko mi się do niej przyzwyczaić – z drugiej jednak strony nie mógł to być stary Argent. Pozostawienie go zamiast Monroe byłoby znaczącym błędem, niezamkniętym wątkiem, który irytowałby każdego, kto starego Argenta zna od drugiego sezonu. Choć Wolves of War nie uniknął błędów, jakimi było choćby spłycenie wątku Anuk-Ite oraz tego w jaki sposób go pokonano, czy też nie domknięcie mniej ważnych wątków, koniec serialu naprawdę należy uznać za udany. Wzruszył, gdzie trzeba było, gdzie trzeba nawet nieco przestraszył czy rozbawi – najważniejsze jednak, że umiejętnie zaserwował nam pożegnanie z przygodą z historią, która trwała sześć lat. Tym ostatnim, szóstym sezonem zamazał pamięć o znacznie słabszym poprzedniku i sprawił, że jeszcze z pewnością za Nastoletnim Wilkołakiem zatęsknimy. Należy przyznać, że choć były gorsze momenty, te sześć lat było naprawdę świetnych. I choć żal rozstawać się z bohaterami, ich historia pozostaje otwarta, więc dalszą część możemy opowiedzieć sobie sami.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj