Tekken: Bloodline to serial wielu sprzeczności, a wszystko zaczyna się już na etapie fabuły. Matka nastoletniego Jina Kazamy ginie zaatakowana przez potwora imieniem Ogre, przed śmiercią odsyłając syna do jego dziadka, Heihachiego Mishimy. Pod jego okiem młodzieniec trenuje sztuki walki, łącząc style dwóch rodzin, by móc wygrać turniej Króla Żelaznej Pięści i mieć okazję zmierzyć się z Ogrem. Dla fanów serii od razu wyda się to znajome, bowiem jest to niemal 1:1 przeniesiony na ekrany Tekken 3. Niemal, bowiem zdarzają się delikatne odstępstwa od historii, głównie w postaci tego, kto z kim walczył, a także pojawia się bohater, który w świecie gry istnieje dopiero od 7 turnieju, jednak nie miało to wpływu na przebieg fabuły. Problem polega na tym, że sposób przedstawienia fabuły i historii świata (w tym drugim przypadku to raczej kompletny jego brak) powoduje, że poza fanami gry, nikt kompletnie tego nie zrozumie. Ważne dla budowania świata postacie i wydarzenia są często tylko słownie wspominane, nawet bez wizualnej retrospekcji, w samych dialogach. Ale uznajmy na chwilę, że historia nie jest nawet aż tak ważna, bo to ekranizacja bijatyki. I znów dysonans poznawczy. Twórcy świetnie wywiązali się ze swojego zadania, przenosząc znane z gier kombinacje ciosów, styl poruszania się postaci, nawet efekty energii wydzielającej się przy trafieniu. Naprawdę kawał dobrej roboty ze strony twórców. Zobaczymy tu słynne „elektryki” rodu Mishima, skomplikowane kombinacje kopnięć Hwaoranga, czy też demoniczne moce Ogra. Problem w tym, że na tym się właściwie lista kończy, bo poza walkami głównego bohatera chyba nie starczyło czasu albo budżetu na animację i reszta jest skrócona do ledwie kilku początkowych lub końcowych sekund, a w przypadku jeszcze innych, w ogóle ich nie pokazano (0ch, jak czekałem na walkę Lei Wulonga), a o obecności walczących na turnieju dowiedzieliśmy się jedynie z rozpiski walk. Bardzo to słabe jak na anime o turniejach sztuk walki. Patrz Kengan Ashura czy Baki Hanma, gdzie jeden turniej potrafi nie być zamknięty w jednym sezonie. Tutaj zajmuje on raptem pół, bo drugie pół to trening Jina, a dodatkowo sam sezon ma raptem 6 odcinków...
fot. Netflix
Nawet animacja w tym serialu nie potrafi mieć równego poziomu. Design postaci jest niezły, może poza tragiczną brodą Paula, animacje ciosów raczej też nie zawodzą. Ale z drugiej strony mamy tragiczne wręcz oświetlenie kadru i nie wiadomo skąd biorące się, nie mające absolutnie żadnego logicznego wytłumaczenia, trójkątne cienie na głowach bohaterów. I to praktycznie w każdej jednej scenie. Dodatkowo niestety, ale poza walką, animacja sama w sobie też traci sporo. No i skoro już przy aspektach audiowizualnych jesteśmy, to odradzam oglądanie tego z angielskim podkładem, zróbcie sobie tę przysługę i włączcie japoński. Podsumowując, Tekken: Bloodline to serial, który spodoba się fanom serii i potencjalnie może nawet przyciągnie do niej nowych graczy, którzy będą poszukiwać wiedzy, jakiej w serialu nie znaleźli. Mam nadzieję, że ten śmiesznie wręcz krótki sezon to powtórka z Castlevanii, gdzie była to tylko rozgrzewka przed właściwym serialem. Ode mnie jako fana gier idzie mocne 6 za nostalgię i nierówne, ale wierne wykonanie. Ale dla przeciętnego widza ocena ta może być dobre 2 oczka niższa.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj