Już samo prowadzenie akcji w The Bitcoin Entaglement jest powiewem świeżości, gdyż nie ma tutaj dwóch wątków, a raczej jest jeden wspólny, w który zamieszani są wszyscy bohaterowie. Nowość stanowi prowadzenie fabuły w dwóch liniach czasowych: teraźniejszej oraz przeszłej. Co ważne wydarzenia sprzed siedmiu lat są pisane zgodnie z duchem tamtych lat. Tak więc znów możemy zobaczyć Leonarda na początku jego związku z Penny, Raja niemogącego odzywać się do kobiet, Howarda mieszkającego z matką oraz Sheldona przed poznaniem Amy. Muszę powiedzieć, że sceny retrospekcji działają bardzo dobrze. Niekoniecznie czułem, jakbym oglądał trzeci sezon produkcji, gdyż aparycja aktorów przypominała mi, że to mimo wszystko seria jedenasta, ale pod względem wydarzeń myślę, że to, co zaprezentowali scenarzyści pasuje do dawnego klimatu. Cieszy, że w końcu twórcy nawiązują do popularnego ostatnimi czasy tematu, jakim są bitcoiny. Nieźle też wpasowują je w charakter bohaterów. Wydaje się logiczne, że chłopaki na pewno zainteresowaliby się takim zjawiskiem jak internetowa waluta, więc trafnie wybrnęli z problemu, tworząc odcinek niby lekko zainspirowany The Hangover, ale na szczęście podchodzący do konceptu inaczej za sprawą dodawania przypominajek z przeszłości na bieżąco. Miło też przy tym posłuchać paru popkulturowych nawiązań oraz zobaczyć Zacka, który – choć zachowujący się nieco sztampowo – nieźle łączy się z tematem przeszłości. Dobrze też, że Sheldon w tym epizodzie nie dostaje żadnych porad życiowych od Amy ani nie jest przesadnie obrażany. Naprawdę wiele rzeczy sprawowało się przynajmniej przyzwoicie w The Bitcoin Entaglement. Parę niestety też zawiodło. Przede wszystkim żałosny Stuart. Kiedy twórcy przestaną znęcać się nad tą postacią? Właściciel sklepu komiksowego bardziej wzbudza politowanie niż śmiech. Tak jest od dłuższego czasu i niestety nawet retrospekcje tego nie zmieniają. Żarty w ogólnym rozrachunku były ok, choć zdarzyły się te schematyczne, wykorzystujące motyw wspomnień, jak chociażby uwagi o Avatarze czy Keshy w dwóch różnych liniach czasowych. Nie mówię, iż były one całkowicie złe, lecz po prostu mało twórcze. Bardziej raziło mnie akurat w przypadku dzieła Camerona stwierdzenie, że Raj przebrał się kiedyś za avatara (a nie za na'vi). Drobny szczegół, ale akurat ta produkcja nie może sobie na takie błędy pozwalać. Występ Zacka też idealny nie był. Ostatnio, gdy bohaterowie się z nim widzieli, to miał narzeczoną, ale teraz – mimo że Leonard i Penny byli u niego w mieszkaniu – nie została nawet wspomniana. Zamiast tego scenarzyści woleli skupić się na tym, czy pani Hofstadter naprawdę kocha męża. Wątek, który fani widzieli już setki razy. Twórcy nie byli w tym wypadku ani trochę oryginalni, gdyż to kolejny raz w serii pijana blondynka mówi, co naprawdę czuje do naukowca. Najlepszy z tego wszystkiego był żart o tym, że Zack nie pozbył się laptopa, ponieważ takich prezentów się nie oddaje. Mimo wszystko całkiem znośnie oglądało się wydarzenia związane z dawnym komputerem Leonarda. The Big Bang Theory może być już od dawna wypaloną komedią, ale pomysł wykorzystany w tym odcinku musiał przynieść efekt przynajmniej przyzwoity. Jak na tę produkcję było naprawdę, naprawdę dobrze. Chociaż gdyby przyrównać recenzowanego weterana do innych tytułów z gatunku nie byłoby tak różowo. Jedenasty sezon jednak nadal trzyma wyższy poziom niż poprzednie, a dziewiąta odsłona może być póki co najlepszą w tej serii. Jednak przez stale obecną wtórność nie potrafię cieszyć się tym tytułem, tak jak kiedyś.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj