Agnes to młoda dziewczyna, córka ważnego komendanta, która po śmierci matki musi poradzić sobie z nową, paskudną macochą, robiącą wszystko, by ją skrzywdzić. Daisy jest normalną nastolatką, na pozór zupełnie niezwiązaną z dziwnym, barbarzyńskim krajem, który sąsiaduje z jej Kanadą. Ciotkę Lindę zaś teoretycznie znamy wszyscy – „teoretycznie”, bo teraz możemy ją poznać z zupełnie innej perspektywy, a przez którą droga Agnes i Daisy połączą się na zawsze… Sama Atwood w podziękowaniach pisze, że pytania, które dostawała przez tyle lat o końcu Gileadu doprowadziły ją w końcu do napisania tej książki. Jednak myślę, że jak z każdą kontynuacją znanego dzieła i Atwood nie udało się przełamać klątwy. Powieść po tylu latach nie mogła spełnić oczekiwań ani tym bardziej dorównać oryginałowi. I nie dorównuje. Dlatego najlepiej zasiąść do tej powieści z czystym, otwartym umysłem i pogrzebać swoje oczekiwania – i wtedy czytelnik będzie zadowolony. Pisarka w Testamentach skupia się na tym, co zawsze było dla niej najważniejsze – perspektywie kobiet. Tym razem mamy ich aż trzy, co pozwala na lepsze poznanie świata Gileadu zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Oczywiście, od samego początku najbardziej fascynuje Ciotka Lidia, której losu poznajemy od dnia, nazwijmy to, narodzin sławnej Ciotki, aż do jej wielkiego końca. Lidia różni się zupełnie od swojej wersji poznanej przez Offred w wersji książkowej, filmowej czy serialowej. Jest to kobieta, która postawiła sobie cel i nie bała się uczestniczyć w okrutnej grze, pozwalającej jej na osiągnięcie własnych celów. Ta powolna przemiana, opisywanie jej intryg i sposobów na przejęcie władzy były moimi ulubionymi fragmentami.
Źródło: Wielka Litera
Czytelnik może za to mieć problem z Daisy i Agnes, których rozdziały są opisywane pod nazwą Świadek 369B i Świadek 369A. I nie chodzi tylko o to, że obie dziewczyny są ukryte pod podobnymi nazwami, przez co mniej uważny czytelnik może być zaskoczony, że ten sam narrator opowiada o czasach zarówno w Gileadzie jak i w Kanadzie. Również z powodu ich wieku i podobnych doświadczeń trudno na początku znaleźć różnice, jak i ich historia może być na początku mniej ciekawa. Choć sama Agnes przechodzi bardzo ciekawą drogę. Jednak Daisy była dla mnie najsłabszym ogniwem i nie mogłam zrozumieć, mimo jej pochodzenia, czemu tak ważne zadanie nadano tak młodej dziewczynie. Nie miało to również większego sensu fabularnego, co tym bardziej powodowało u mnie mieszane uczucia. Rozumiem, że Atwood chciała wzbudzić emocje z powodu wieku Agnes, jednak postarzając trochę obie dziewczyny historia Agnes nie straciłaby na sile, za to opowieść Daisy byłaby mniej pełna moralnych wątpliwości. Co do końca Gileadu – to nie jest żaden spoiler, jako że od początku w książce jest sugestia, iż są to opowiadania z przeszłości – to jest to historia zupełnie w tle, poboczna. Dlatego wszyscy ci, zainteresowani co dokładnie doprowadziło do końca tego państwa, tak naprawdę nigdy się tego nie dowiedzą. Nieznane są nam procesy, które przechodziło przez to zniszczone państwo, a sam okres przemian jest wspomniany w kilku słowach. Atwood woli rozszerzyć całą naszą wiedzę o Gileadzie, poznać historię jego okropieństwa, niż pokazać nam koniec. Moim zdaniem – to dobrze. Zbytnie skupienie się na upadku i tak nie spełniłoby marzeń fanów. A dzięki takiej narracji możemy lepiej poznać historie kobiet, które powinny były wybrzmieć i stać się większym głosem, niż samotna historia Offred.
Patrząc za to na Testamenty jako swojego rodzaju kontynuację, również nie mogę kryć zadowolenia. Cieszę się, że Atwood skandalicznie skupiła się na postaci, którą znienawidziliśmy w pierwszym tomie. Czy zrobienie z niej teraz dobrej nie było pewnym pójściem na łatwiznę? Może. Ale dzięki temu Ciotka Linda stała się postacią o wiele bardziej zróżnicowaną. Offred była bohaterką. Ciotka Linda jest kimś, o kim w historii każdego kraju chcemy zapomnieć – lawirującą, okrutną, kimś, kto nie będzie służył za patriotyczny przykład bez plam. I bardzo dobrze, bo takie postaci są o wiele ciekawsze. Jednak Ci, co boją się o brak swojej ulubionej bohaterki – spokojnie, ona gdzieś tam jest i w powieści również znajduje się jej miejsce. Choć w odpowiedniej odległości, by swoją osobą nie przyćmić całej powieści. Jestem zadowolona z Testamentów. Ale ja mogę to powiedzieć bez krępacji, bo nie nastawiałam się na nic, a nawet bardziej obawiałam się tej powieści. I myślę, że ten kierunek postawy jest dobry, bo wtedy książka sprawi wielką przyjemność – to wspaniały portret ludzkich historii i naprawdę dobrze napisane rzemiosło. Polecam.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj