W finale The 100 dostajemy zbyt dużo ckliwych scen mających na siłę wywoływać emocję. Cały wymuszony wątek Murphy'ego i Emori jest tego idealnym dowodem. Zamiast skupić się na historii, budować napięcie związane z nadchodzącą apokalipsą, Jason Rothenberg wziął się za mdłe miłostki, które choć mają potencjał emocjonalny, nie zostaje on wykorzystany. Całkowicie rozumiem, kto jest główną grupą docelową The 100 i dlaczego wątki romantyczne miały znaczenie. Jednak twórcy potrafili zachować umiar, dzięki czemu przyciągali odbiorców z różnym wieku. Ta równowaga została zachwiana w finale i przez to zrobiło się nudno. Zresztą to samo jest w kwestii Octavii i Levitta, czy Clarke i Madi. Tego typu siermiężnie budowanie dramaturgii jest najzwyczajniej w świecie sztuczne i bez emocjonalnego fundamentu.
Clarke to prawdopodobnie jedna z najgorszych i najbardziej irytujących postaci w historii telewizji. Przez siedem sezonów ciągle ta sama mina, te same zachowania i słowa: "Zrobiłam to, by ich chronić". Choć stała się ciut poważniejsza po czasie, mam wrażenie, że jej postać oparto na tych samych kliszach kierujących ją w coraz większe skrajności. Finał to potwierdza, bo Clarke nakłada klapki na oczy i zabija. Jedynym plusem testu, do którego Clarke podchodzi, jest fakt, że Rothenberg zatrzymał się w pół kroku i nie zrobił z niej wybawicielki rasy ludzkiej, bo to byłoby już totalnie niestrawne. Dobrze więc, że Raven, która przeszła tak wiele i stała się tak ciekawą postacią, ostatecznie była tym przełamującym czynnikiem, a ctavia swoją górnolotną przemową postawiła kropkę nad i. Pod tym względem jest odrobina satysfakcji.
To trochę zabawne, że przez siedem sezonów twórca miał w nosie temat przetrwania ludzkości, sugerując właściwie, że powinna ona wyginąć. Dlatego, gdy mamy aż dwie przemowy o tym, że wszyscy jesteśmy ludźmi i nie powinniśmy walczyć, trudno to traktować serio. Miło, że dokonuje tego Octavia, najlepsza postać The 100, której przemiana z irytującej nastolatki w charyzmatyczną wojowniczkę jest mocnym atutem. Tylko koniec końców szybko staje się jasne, że to nie ma wielkiego sensu. Przez te wszystkie lata twórca pokazywał, że ludzkość jest okropna, by jednak w finale powiedzieć zupełnie coś innego.Trudno nie poczuć niesmaku przez brak konsekwencji i wykreowaniu wątku tak naprawdę z niczego.
Tak przechodzę do najważniejszego problemu finału The 100. Twórcy nie mieli żadnego planu na zakończenie historii, bo po tych latach to wszystko powinno dążyć do czegoś określonego, a serial udowodnił, że wymyślali wszystko naprędce, przedłużając historię na siłę. Czy śmierć wszystkich byłaby lepsza? Nie wiem, ale na pewno bardziej pasowałaby do całego jestestwa tego serialu, niż nagłe wprowadzenie mistycznej rasy, która wnosi ludzkość na wyższy poziom ewolucji. Gdzieś w tym są jakieś niezłe pomysły, ważne pytania, ale cóż z tego, skoro jest to przytłoczone przez marną realizację, brak konsekwencji i jakiegoś związku z tym, czym ten serial zawsze był. Wprowadzenie fanserwisu w postaci powrotu Lexy pewnie będzie mile widziane u wielu fanów, co nie zmienia faktu, że... to odwrócenie uwagi od braku pomysłu na dobry scenariusz.
Taką wisienką na przeterminowanym torcie jest ostatnia scena, w której nagle okazuje, że ascendencja jest wyborem. Wytrychy fabularne pojawiają się znikąd i bez żadnego przygotowania tylko po to, by Clarke nie była sama, więc jej przyjaciele wracają. Happy end tak przesłodzony, że aż zęby bolą. Mdłe, puste i przejaskrawione zakończenie serialu, który zasługiwał na więcej. Na emocje, na solidne zwieńczenie wątków postaci i przede wszystkim na jakiś głębszy sens. Takim sposobem The 100 dołącza do wielu seriali z fatalnymi finałami, bo pojedyncze dobre momenty czy satysfakcjonujące rozwiązania (zabicie Sheidhedy tym było) nie rekompensują nam tego. Ten finał pokazał wszystko, co było złe w tym nierównym 7. sezonie.