Jest coś znamiennego w tym, że finał The Boys wzbudza u wielu widzów większą ekscytację niż piątkowa premiera Thor: miłość i grom. Emocje budowane od pierwszego odcinka tego sezonu znajdują swoje ujście w niezwykle satysfakcjonującym finale.
Znalezienie odpowiedniego balansu między satyrą a rzeczowym komentarzem nie jest łatwą sztuką. Stworzenie historii nawiązującej do komiksowego oryginału i jednocześnie zaproponowanie czegoś nowego to zadanie jeszcze trudniejsze – zarezerwowane dla scenarzystów lubiących krwawą, ale przemyślaną rozwałkę, która stanowić będzie dodatek do tego, co tak naprawdę chce się opowiedzieć. The Boys ma na pokładzie takich właśnie ludzi, bo chociaż w finale 3. sezonu napięcie jest niesamowite i nie brakuje tu akcji, to znajduje się też czas na rozwijanie losów ludzi, którym nie jest dane żyć normalnie.
Początek sezonu nie był dla mnie specjalnie udany. Bałem się, że na tym etapie twórcy pójdą w tanie szokowanie i penetrowanie tylnych części ciała, bo tak jest łatwiej zasłonić pewne braki scenariuszowe. Nic bardziej mylnego, bo oni z chirurgiczną precyzją wybierają momenty, w których mogą pozwolić sobie na wywołanie u nas konkretnych reakcji. Niepotrzebnie bałem się także, że obóz fanatyków Stormfront zostanie przedstawiony w zbyt kreskówkowy, przejaskrawiony sposób. Ich solidarność dla nazistki miała być tylko wstępem do tego, co wymyślono w dalszej perspektywie. Działa to znakomicie – od początku do końca wpisane jest w przyjętą konwencję, która niezmiennie działa, tworząc zdecydowanie jeden z najlepszych seriali obecnie wypuszczanych na streaming.
W finałowym odcinku trzeba było skonfrontować Butchera, Soldier Boya i Homelandera. Poprzednie wydarzenia uświadomiły Billy'emu, że nie może narażać Hughiego, który przypomina mu młodszego brata. Bohater dostrzegł, że sam postępuje jak znienawidzony przez niego ojciec. Temat rodzicielstwa, ze szczególnym naciskiem na ojcostwo, powraca w finale ze zdwojoną siłą. Kluczowy okazał się powrót Ryana, który ma silny związek zarówno z Rzeźnikiem, jak i Homelanderem. W finałowej potyczce znajdują się w jednym pomieszczeniu osoby powiązane ze sobą takimi zależnościami, że napięcie staje się widoczne gołym okiem. Całkowicie satysfakcjonująca jest rozmowa Soldier Boya z synem, który go rozczarował. Wydawało się przez moment, że może jeszcze Homelander i Soldier Boy znajdą wspólny front, ale okazało się, że porażkę najlepiej "sprząta się", uśmiercając ją i zakopując głęboko w ziemi. Początkowo Rzeźnik cieszy się z tego rozwiązania, bo chce spuścić ostry łomot temu, który na to od dawna zasłużył, ale przebudzenie następuje bardzo szybko, gdy jego sojusznik atakuje Ryana.
Jest w tym wszystkim trochę scenariuszowej gry z widzem, ale twórcy pokazują, jak robić to naturalnie i nie wywoływać u nas poczucia, że coś zostało zrobione pretekstowo, dla spotęgowania efektu. Kluczowe okazały się do tego monologi: Homelandera w rozmowie z Noir oraz Soldier Boya wspominającego swojego ojca przy whisky z Rzeźnikiem. Ostatnia potyczka warstwa po warstwie odziera bohaterów z tego, co pokazano nam we wcześniejszych odcinkach. I to właśnie czyni ten finał niezwykle udanym. Podobało mi się ujęcie, w którym Rzeźnik i Homelander wspólnie atakują laserami z oczu Soldier Boya. Ich spojrzenie na koniec jest wymowne. Bójka ludzi z mocami nie jest tylko atrakcją, to coś znacznie większego – i dlatego świetnie się to ogląda!
Rozczarowaniem dla mnie jest jednak rozwiązanie wątku Noira. Jestem przekonany, że wywoła to dyskusje wśród fanów. Na pewno twórcy są tego świadomi. Nie zdziwiłem się, gdy Homelander wyjął na wierzch jego flaki, bo był to ruch spodziewany dla tego antagonisty. Mam trochę żal do takiego zakończenia, bo wcześniejszy odcinek składał obietnicę zrobienia czegoś więcej z tą postacią. Śmierć jednej postaci oznacza często brak pomysłu na nią i to był chyba ten jedyny raz w historii tego serialu, kiedy wyraźnie to poczułem. Dość szybko rozwiązano też problem między Hughiem a Starlight, bo wspomnienie jego ojca (chociaż pasowało tematycznie do odcinka) nie było w moim uznaniu czymś, co mogłoby sprawić, że Starlight zapomni o wcześniejszych czynach swojego chłopaka. Ckliwe było zaaranżowanie sytuacji, by Maeve miała swój heroiczny moment. To było wyraźnie sygnalizowane wcześniej, gdy Starlight pojechała jej po moralności. Są to jednak szczegóły, które nie są w stanie zepsuć świetnie zaplanowanej całości.
Finał The Boys – w przeciwieństwie do seriali Marvela – nie musiał na szybko domknąć wszystkich wątków. Motyw ojcostwa zarysowany został praktycznie u każdej męskiej postaci, co działa kapitalnie i buduje nie tylko finał, ale cały ten sezon. Najlepszy moment należał do Starlight, kiedy uniosła się w powietrze. Udowodniła, że tkwi w niej wielka moc. Historia zatem jeszcze się nie kończy. Twórcy serialu Amazona nie odcinają kuponów, dalej kierują serial w stronę problemów obecnych w amerykańskim społeczeństwie, mocno radykalizującym się i podzielonym. Czy jesteśmy daleko od tego, żeby grupa "patriotów" cieszyła się na widok rozkwaszonej głowy ich ideologicznego przeciwnika? Nie wiem, ale w świecie The Boys właśnie się to zadziało. I to sprawia, że oczekiwania dotyczące kolejnego sezonu będą równie wysokie. Uśmiech młodego Ryana na koniec jest idealnym domknięciem. Nie trzeba tutaj dodatkowych scen po napisach. Wszystko udało się zamknąć w tej godzinnej narracji. I chociaż sam finał miał kilka drobnych problemów, to i tak jest znakomity. Prawdą jest bowiem, że prawdziwie atrakcyjne jest nie źródło pochodzenia pomysłów, ale to, do czego one nas zaprowadzą.