The Chi opowiada historię kilku mieszkańców południowego Chicago, która jest związana z morderstwem czarnoskórego nastolatka. To jedno zdarzenie napędza spiralę, która nakręca się z każdym kolejnym odcinkiem i pozwala integrować te oddzielne wątki. Są one pod względem dramaturgi przemyślane dość wnikliwie, z zaznaczonym potencjałem, ale nie do końca angażujące. Mam problem po pierwszych dwóch odcinkach z tym, że obiecywano prawdziwe i autentyczne pokazanie życia w południowym Chicago, a dostaję kliszę i sztampę. Oba odcinki w wielu momentach pokazują jedynie to, co znamy z różnych filmów i seriali. Życie Afroamerykanów zaprezentowane jest jak z teledysku hip-hopowego, czyli jest slang, gangi, seks i śmierć, a nie ma za grosz autentyczności. W tym, jak postacie mówią bez względu z jakiej grupy społecznej się wywodzą przypomina dialogi wyraźnie wpisane w stereotypy.Wrażenie jest takie, że przez te 2 odcinki czuję sztuczność, brak uniwersalności i prawdy. Nie mogę uwierzyć w te postaci, ich tragedię, trudy, gdy ich zachowanie przypomina listę ogranych motywów. Trudno uwierzyć, gdy wszyscy zachowują się jak rasowy stereotyp, a nie ludzie z krwi i kości. Taka Atlanta pokazała, że można to pokazać prawdziwie i wiarygodnie. Dialogi to największa wada The Chi. Nie wykluczam, że może w jakimś stopniu tak właśnie ta społeczność zachowuje się, mówi i współgra ze sobą. Twórcy jednak przedstawiają to w taki sposób, że nie wierzę w ich opowieść. Brakuje jej emocjonalnego centrum, które sprawiłoby, że zależałoby mi na tym, co rozgrywa się na ekranie. Abym mógł poczuć emocje przez niesprawiedliwość tragedii, która ma wpływ na życiu wielu osób. Problem jest pogłębiony przez nieciekawe i mdłe postacie: starszy, twardy gość, którego wszyscy znają na dzielnicy, emerytowany gangster z wpływami, nastolatek, który uprawia seks bez zabezpieczeń i musi sobie radzić z tym, że właśnie został ojcem, czy dzieciaki, których zachowanie w szkole nie ma za grosz wiarygodności oraz policjant, który jest typowym tym "dobrym białym gliniarzem". Jedyną postacią, która w jakimś stopniu jest prawdziwa jest Brandon, który traci brata w wyniku wydarzeń. Jest to zasługą Jason Mitchell, który po Straight Outta Compton po raz kolejny udowadnia, że jest nietuzinkowym aktorem. To on własnie nadaje charakteru postaci i pomimo społecznych konwenansów, staje się kimś, w kogo można uwierzyć i kom można kibicować. Jest najbardziej prawdziwy z wszystkich, bo jego emocje do tego przekonują, a jego cele i ambicja sprawiają, że jest kimś, z kim każdy może się identyfikować. Ma on parę sceny, gdzie aktorsko wznosi się na wyżyny i potrafi naprawdę poruszyć emocje. Szkoda, że tylko on pokazuje klasę, a resztą to zbiór nudnych stereotypów z przeciętnymi wątkami. Pierwsze dwa odcinki to zbyt dużo ogranych schematów, społecznych stereotypów i niewiele czegoś prawdziwego, w co można uwierzyć. Te odcinki nie dają historii, która zaciekawia oraz postaci, których los nas zaintryguje. Sam Jason Mitchell to za mało, by serial stał się rozrywką wartą naszego czasu. Tu jest potencjał na dramat społeczny na najwyższy poziomie, ale nie z takim przeciętnym scenariuszem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj