Przychodzi mi podzielić się z Wami recenzją pierwszej części 6. sezonu The Crown, a jednak zupełnie nie czuję się tak, jakbym pisał tekst poświęcony okrętowi flagowemu platformy Netflix. Nazwijmy rzeczy po imieniu: otwarcie nowej odsłony serii jest bezsprzecznie najgorszym jakościowo fragmentem całej ekranowej historii opowiadającej o losach brytyjskiej rodziny królewskiej. Twórca produkcji, Peter Morgan, w sezonie 6A chce przedstawić widzom autorską wizję zdarzeń związanych ze śmiercią księżnej Diany. Problem polega na tym, że przynajmniej w niektórych momentach wizja ta wydaje się odrobinę żenującą w swojej formie i mocy sprawczej aberracją fabularną, jakby showrunner z sobie tylko znanych przyczyn zamierzał przeprowadzać zamach na jeden z najlepszych i najważniejszych ekranowych dramatów wszech czasów. Najpierw więc tak wnikliwie skupia się na zjawisku tabloidyzacji mediów, że wzorem średniowiecznych skrybów, którzy przepisując księgi, z czasem uznawali je za własne dzieła, tabloidowy staje się sam wydźwięk okoliczności towarzyszących śmierci Diany. Później jest nawet gorzej: Morgan rozpoczyna wzbudzające uśmiech politowania gusła, pokazując na ekranie ni to będące wytworem wyobraźni, ni to duchy księżnej i Dodiego Al-Fayeda – sceny rozmów z nimi przywodzą na myśl tonięcie w oceanie krindżu. Owszem, w tym fabularnym chaosie, dosłownie i w przenośni, pojawia się światełko w tunelu, ale wielu z nas o nowych odsłonach The Crown i tak będzie chciało jak najszybciej zapomnieć.  Akcja pierwszych czterech odcinków 6. sezonu produkcji Netfliksa rozgrywa się w ciągu kilkunastu tygodni pomiędzy lipcem a wrześniem 1997 roku i skupia się na wspólnych wakacjach Diany i młodego Al-Fayeda na Lazurowym Wybrzeżu, reakcji na śmierć księżnej, a także powstałej w wyniku tego zdarzenia międzynarodowej żałobie najważniejszych członków brytyjskiej rodziny królewskiej. Twórcy serialu przyglądają się tragicznemu położeniu portretowanej przez Elizabeth Debicki bohaterki, ukazując ją jako postać zawieszoną pomiędzy rodzicielskimi obowiązkami a próbą otwarcia nowego rozdziału w swoim życiu, nieustannie utrudnianą przez podążających jej śladami paparazzich. Z jednej strony obserwujemy więc Dianę w trakcie niewinnych, serdecznych zabaw z Williamem i Harrym, z drugiej widzimy ją w Bośni, gdzie księżna chce nagłośnić problem zbierających śmiertelne żniwa min przeciwpiechotnych. Coraz większy wpływ na nią ma także Mohamed Al-Fayed, który chce, by jego syn ożenił się z kobietą – ten fakt nie tylko wzmocni jego status społeczno-finansowy, ale i przy okazji pozwoli na ostateczne uzyskanie brytyjskiego obywatelstwa. W cieniu tych wydarzeń pozostają inne postacie – Karol, który dopiero co wyprawił huczne urodziny Camilli, swojej wybrance serca, a także sama królowa Elżbieta II. Ta ostatnia z wielką niechęcią podchodzi do pomysłów wejścia w rolę "matki narodu", pogrążonego w żałobie po śmierci Diany. Z ekranu raz po raz padają słowa o tym, że księżna na własne życzenie nie jest już członkinią rodziny. Sęk w tym, że w szkockim zamku Balmoral zaczynają pojawiać się duchy... 
fot. Netflix
+6 więcej
Nie trzeba żadnej specjalistycznej wiedzy filmoznawczej czy historycznej, by dojść do konstatacji, że rozciągniętą na cztery odcinki historię śmierci Diany dałoby się opowiedzieć w jednej odsłonie serialu. Wniosek ten jest o tyle zasadny, że Morgan do znudzenia ogrywa na ekranie te same motywy, co widać najlepiej na przykładzie wołającego o pomstę do nieba zachowania postaci obu Al-Fayedów. Mohamed jawi się jak ucieleśnienie koszmaru młodych Polaków żyjących w nieformalnych związkach; jego parafrazy "Kiedy ślub? Gdzie obrączka?", podparte dopytywaniem pokojówki o intymne pożycie syna i Diany, mogą nas przyprawić o ból głowy. Jeszcze bardziej karykaturalnie prezentuje się ekranowy Dodi, który w pogoni za kolejnymi podbojami miłosnymi i spełnianiem oczekiwań ojca wychodzi po prostu na głuptaska. Problemy ekspozycji dotyczą zresztą całego drugiego planu; nawet królowa zostaje potraktowana jak fabularny wytrych, pretekst, który pozwala twórcom na jeszcze jedno zapętlenie śpiewki o tym, że przecież Diana do Windsorów już w żaden sposób nie należy. Choć w dalszym ciągu znakomicie ze swoimi rolami radzą sobie Dominic West (Karol) i Debicki, ich pole do popisu drastycznie ograniczają rozwiązania scenariuszowe. Losy serialowej Diany zostają odarte z głębi psychologiczno-emocjonalnej; księżna odtwarza więc identyczne emocje i ten sam katalog min i gestykulacji w nieznacznie zmieniających się warunkach. Chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego jej wnętrze aż krzyczy w obliczu kolejnych konfrontacji z goniącymi za sensacją przedstawicielami mediów, ale Morgan nie ma na to przekonującego pomysłu. To albo dopowiedzenia (uzależnienie od skandali), albo koślawe metafory (Diana na polu minowym), albo dziwaczna dosłowność (wyśmiewanie przez dziennikarzy w Bośni). Gdy księżna ginie w wypadku samochodowym, twórcy nagle przypominają sobie o całym spektrum znaczenia tego wydarzenia dla świata końca XX wieku. Jest już jednak za późno, a zasypywania powstałych wcześniej dziur rozmowami Karola i Elżbiety ze zmarłą bohaterką nie da się obronić.  Gigantycznym mankamentem jest także zmiana fabularnego środka ciężkości. Tak, Diana była fascynującą kobietą i z całą pewnością odcisnęła trwałe piętno na rzeczywistości społeczno-politycznej, więc opowieść o jej ostatnich dniach zasługiwałaby na coś więcej niż mocno plotkarską w wydźwięku perspektywę, sprowadzającą się do uzyskania odpowiedzi na pytanie, czy Dodi zdążył się jej oświadczyć, czy jednak nie. Mam wrażenie, że Morgan zupełnie przestrzelił z sensacyjnym fundamentem historii – chcąc opisać wpływ tabloidów na losy księżnej, sam przyjął tabloidową logikę ukazywania zdarzeń, co odbija się na odbiorze postaci samej Diany, jak i jej niedostatecznie wykorzystanych na ekranie synów, Williama i Harry'ego. To wszystko jest o tyle niewytłumaczalne, że piękno The Crown w 6. i zarazem ostatnim sezonie serialu przychodzi do nas dopiero w finałowej sekwencji 4. odcinka, w charakterystyczny dla tej produkcji sposób zaklętej gdzieś pomiędzy przerażającym realizmem a trudnym do opisania, mistycznym wymiarem opowieści. Już po śmierci księżnej i wygłoszeniu orędzia do narodu królowa Elżbieta II (coraz lepiej radząca sobie ze swoją rolą Imelda Staunton) modli się samotnie przy łóżku – po chwili odwraca głowę, a widz ma wrażenie, że tuż obok monarchini pojawiła się tajemnicza smuga światła. Na Boga, niech nikt nie próbuje mi wmówić, że to jeszcze jedna ezoteryczna emanacja Diany. Wolę tu widzieć otwarcie się bram tysiącletniej historii brytyjskiego królestwa, blask "pokrytych mgłą wzgórz", docelowego miejsca ostatniej wędrówki zmarłej w zeszłym roku królowej. Ci niechętni do wiary w cuda dostrzegą w tej scenie jednak coś innego. Być może jedyną nadzieję na to, że 14 grudnia, w dniu premiery ostatnich odcinków The Crown, wszyscy pożegnamy Elżbietę II tak, jak na to zasługuje – po królewsku. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj