Trzeba jednak oddać, że zachowuje charakterystyczny dla siebie klimat. Wciąż mamy tutaj stylistykę – powiedziałbym – parakryminału. Widzimy więc dalszy ciąg „śledztwa” ojca Marcusa, który niczym najlepszy ze śledczych z seriali typu CSI składa w całość skrawki informacji w nadziei na rychłe nadejście rozwiązania zagadki. I razem z nim zmierzamy niechybnie do finału. Co odcinek dostajemy różne informacje o rytuale Vocare Pulvere. Teraz jednak widzimy, jak ono przebiega. Przyznam, że rozczarowałem się takim przedstawieniem tego rytuału. Budowanie napięcia od początku sezonu, obraz rzezi mającej na celu pobranie organów niezbędnych do przeprowadzenia Vocare Pulvere mogły sugerować większy rozmach, pokazać obecność jakiejś potężnej tajnej organizacji wewnątrz kościoła, która była w stanie posunąć się do mordu, byle tylko przywołać do świata demoniczne siły. A tymczasem zaskoczenie: oto niewielka grupa ludzi, choć oczywiście wpływowych osób, „zabawia się” w pewien trywialny seans spirytystyczny. Nie można tego nawet nazwać kultem. I dla tak krótkiej i aż zanadto uproszczonej formy mającej posiadać znamiona ezoteryzmu i elitarności miała służyć dotychczasowa oś fabularna ? Przepraszam, ale takie rozwiązanie zupełnie do mnie nie przemawia. Poprzedni odcinek uświadomił nam, że zarówno serial, jak i film są ze sobą bezpośrednio połączone. Naturalną więc konsekwencją finału poprzedniej odsłony The Exorcist jest więc to, jak pozostali członkowie rodziny przyjmą niewygodną dla Angeli prawdę o swojej przeszłości. Zaginięcie Casey było zatem wygodnym dla scenarzystów rozwiązaniem. Mieli dzięki temu okazję, aby przedstawić w interesujący sposób tworzące się relacje Chris MacNeil z rodziną Rance. I tę okazję zaprzepaścili. Akcent postawiony na przedstawienie rodziny z problemami niebezpiecznie poprowadził The Exorcist w stronę telenoweli. Co chwilę byliśmy świadkami łzawych dialogów przepełnionych poczuciem winy, skruchą, próśb o wybaczenie dawnych win. Jedyne co twórcom udało się w tej materii ukazać to hipokryzję Chris. Nagły powrót do człowieczeństwa został zaprzepaszczony w jednej chwili – w postaci wywiadu, kolejnej zresztą próby sprzedania historii. To naprawdę wypadło to wiarygodnie i naprawdę ciekawie. Ojciec Thomas Ortega też miał chwilę poświęconą na wewnętrzne rozterki. Wciąż nie może zdecydować, którą ze stron ma wybrać. I tutaj znów mój zarzut: „telenowelizacja” tego serialu, który w założeniu taki miał nie być. Miał nosić znamiona horroru, miał dobitnie pokazać dramat, jakim jest demoniczne opętanie – zarówno dla ofiary, jak i jej rodziny. Tymczasem jednak nacisk stawiany jest na relacje uczuciowe głównych bohaterów. Z tego wszystkiego wyłamuje się ojciec Marcus Keane. Wydaje się, że jedynie on w sposób adekwatny reaguje na to, co się wokół dzieje. Podczas gdy ojciec Thomas znów spotyka się z Jessiką, Marcus na swój sposób – skuteczniejszy zresztą – próbuje szukać Casey. I koniec końców znajduje ją. Choć trzeba być sprawiedliwym: Thomas dał cynk Marcusowi, jednak – zamierzenie bądź nie – palma pierwszeństwa w prowadzeniu historii znów zostaje powierzona Keanowi. Według mnie to dobrze, bo gdyby nie on, tak naprawdę dalej nic nie zostałoby zrobione w kwestii opętania Casey. Niepełność to chyba najlepsze określenie tego odcinka. Nacisk na fabułę został źle rozłożony, przez co główny temat całej historii został tutaj zepchnięty na dalszy plan. The Exorcist w dalszym ciągu nie potrafi udźwignąć porównań z filmowym poprzednikiem, do którego nawiązania są wyłącznie puszczeniem oka do fanów. Tak klarowne inspiracje filmem robią temu serialowi więcej szkody niż pożytku. Pytanie tylko, czy bez tych nawiązań The Exorcist mógłby się obronić jako samodzielna historia?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj