Seana Bakera interesują najbardziej dwie sprawy: piękno człowieka oraz jego próby pozostania pięknym. Poprzedni film reżysera, czyli Mandarynka, został nakręcony iPhonem i wycisnął pełnię narracyjnej oraz montażowej możliwości ze sprzętu Apple’a. W tamtym przypadku ten eksperyment formalny nie był tanią popisówą. Opowiadał o intymnej, queerowej Ameryce tu i teraz za pomocą filtra, który przestał być technologicznym novum. W The Florida Project ponownie bawi się naszymi przyzwyczajeniami – pastelowe kolory oraz róż uczynił tłem bardzo przyziemnej i chodnikowej historii. I ponownie brak w tym szpanerstwa. Główny temat objawia się tym razem późno. Nie można dać się nabrać kolorowym kadrom, ani tu i tam porozrzucanym piórom flamingów - najnowszy film Bakera to potężna, podszyta ironią depesza ze współczesności, choć przefiltrowana przez mit dzieciństwa. Pomalowany na różowo hotel dla kiepsko prosperujących rodzin stoi bowiem w cieniu atrakcji lunaparku Walta Disneya i resztek upadłego Futurelandu. Te atrakcje są albo w fazie rozkładu, albo przeznaczone dla kogoś zgoła "innej prominencji" niż bohaterowie tej opowieści. Jest to niezwykle ironiczne, biorąc pod uwagę, że obiekty te miały tchnąć życie w lokalną turystykę oraz zagwarantować miejsca pracy. Postacie, których bezwstydnie śledzi kamera, egzystują więc sobie tak, jakby te cudowności obok nich w ogóle nie istniały. A są nimi: uzależniona od marihuany i prostytuująca się matka, dobroduszny dozorca hotelu Bobby oraz sześcioletnie dzieci. To z perspektywy tych ostatnich oglądamy cudowność oraz skazy tej komunalnej przestrzeni zrodzonej na trupie disnejowskiej utopii. Oglądałem jakiś czas temu ze znajomymi propagandowe dokumenty z lat 60. oraz 70. i serwowano tam podobne mrzonki, między innymi przesłodzoną wizję rodzin przyszłości. W filmie Bakera też obiecywano kiedyś miasto przyszłości, a pozostawiono żebrzące pod lodziarnią sześciolatki, wytatuowane, ściskające iPhone'a dzieci, które same mają dzieci, i łypiąca na to wszystko czujnym okiem pomoc społeczną. Brzmi jak bolesna relacja z „white trashowej” Ameryki? Gdyby nie wyczucie reżysera, na pewno mogłoby. Bo przecież mimo wszystko sporo w tym wszystkim ciepła, a złowieszczotwarzy Willem Dafoe od dawna nie był na ekranie tak sympatyczną postacią. Ta przemiana oraz wyjście poza tymczasowe emploi może aktorowi przynieść zasłużonego Oscara. Gra on u boku odkrytej na Instagramie Brii Vinaite (wcielającą się w Halley) oraz rezolutnej i naturalnej Brooklynn Prince. The Florida Project to jeden z najlepszych filmów roku. Fenomen takiego kina polega na tym, że idzie pod prąd i naprawdę dobrze, że zbiega się z polską premierą kolejnego męczenia franczyzy zatytułowanej Star Wars. W aurze tych wszystkich korporacyjnych przepychanek oraz prób monopolizacji branży rozrywkowej kameralny obraz Bakera jawi się jako siarczysty policzek skierowany w popkulturową ściemę. Magiczny zamek Disneya rzuca na tę śmieciową, smutnawą i obdartą ze złudzeń Florydę spory cień. W samym jego środku jest Halley z córką na ramieniu, która – choć stara się grać w tym rozdaniu najlepiej, jak może – wie, że nie dla niej ten zamek. Ona po prostu musi zapłacić za czynsz i dalej kochać swoją córkę, a to jest szczersze niż jakakolwiek współczesna bajkowa narracja.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj