Przez ostatnie tygodnie przynajmniej dla części z Was w kwestii serialu The Gifted stałem się kimś w rodzaju posłańca burzy. Dlatego tym razem zacznę od dobrej wiadomości: 2. sezon produkcji już się skończył. Wraz z mutantami możemy odetchnąć z ulgą i skupić się na czymś bardziej pożytecznym. To właściwie tyle, jeśli chodzi o pozytywy. Finałowa odsłona serii pozostawia nas bowiem z potężnym bólem głowy: wmawianie nam, że mieliśmy tu do czynienia z podsumowaniem pewnego etapu opowieści, ma w sobie mniej więcej tyle prawdy, co stwierdzenie, że w moim ogródku dziś rano widziałem krasnale. Twórcy serii domknęli część wątków na chybcika, przy czym bardziej niż ekranowe post scriptum interesowało ich jednak to, ilu mutantów potrzeba do przewrócenia samochodu, wysadzenia budynku tudzież do zamiany garażowych żarówek w fajerwerki. Główni bohaterowie w ramach swojego łabędziego śpiewu postanowili zagadać nas na śmierć, mając przy tym olbrzymie problemy z oceną ryzyka czy czekaniem na zielone światło w aspekcie używania swoich supermocy. Nigdy już się nie dowiemy, dlaczego chojrak Johnny z Czyścicielami walczył sam, a największa bitwa 2. sezonu okazała się de facto jakimś absurdalnym ciskaniem w siebie przedmiotów przez kilka postaci. Wiało nudą, śmiertelną, nudą nad nudami. Więcej emocji wywołałoby w nas zapewne przeglądanie w telegazecie informacji o skupie żywca w Kambodży.
fot. Eliza Morse/FOX.
+2 więcej
Po zapoznaniu się z całym 2. sezonem możemy wysnuć wniosek, że ulubioną lekturą odpowiedzialnych za produkcję jest Hobbit. Każdy z protagonistów ruszył więc w karkołomną wędrówkę tam i z powrotem, koniec końców wracając do punktu wyjścia. Jeśli jakaś ewolucja postaci faktycznie się rozegrała, to nieszczęśnik od razu wylatywał w powietrze - patrz pojedynek robiącej za głównego złola historii trochę z braku laku Reevy i harcerzyka Reeda "Ciepłe rączki" Struckera. Inni zaś są tam, gdzie zaczęli, czyli w krainie fabularnych głupot i idiotycznego modus operandi. Przez blisko 20 minut finałowego odcinka nasi dzielni bohaterowie debatowali więc nad tym, jak ominąć Czyścicieli. W międzyczasie Trojaczki zdołały uprowadzić Andy'ego i Lauren, a Reed z coraz bardziej rozmiłowaną w strzeleckim pif-paf Caitlin udali się na romantyczną przechadzkę. Mocarny Johnny raz swój zmysł tropienia odzyskuje, raz nie, narracyjnej loterii nie ma końca. Co więcej, protagoniści wciąż i wciąż zapewniają, że Czyścicieli na zewnątrz jest cała horda, choć na moje oko zdołała się ona pomieścić w jakichś 3-4 autach. Robią szum, jak to fanatycy, o Boże, jak groźnie. Johnny w ramach ułańskiej szarży zamienia się w komiksowego Thunderbirda i od razu traci swój toporek. Nikt nie przejął się takimi sprawami jak taktyka (dlaczego Marcos albo młodzi Struckerowie nie mogli nieco podpiec Czyścicieli na rożnie, osłaniając swojego kompana?) czy choreografia walki, nie mówiąc już o największym towarze deficytowym w tym serialu - logice. Twórcy mają dla nas jednak ciekawostkę: Johnny i Erg są miłośnikami BDSM - pierwszy okłada drugiego tylko po to, by przywódca Morloków pozorował swoje włączenie się do starcia. Drugie rozdanie w tym pożal się Boże finale sezonu to już ostateczne rozprawienie się z Wewnętrznym Kręgiem. Na tym froncie twórcom idzie jak po grudzie: wysadzanie budynków przedstawione jest przy pomocy efektów specjalnych wyglądających tak, jakby rysowano je w Paincie, a podsumowujące tę odsłonę serii starcie dobra i zła raz po raz jest przetrącane sentymentalnymi wstawkami z życia rodzinki Struckerów. Jatka Podziemia Mutantów i Wewnętrznego Kręgu przez bite 16 odcinków była szkicowana jako gigantomachia z krwi i kości; skończyło się na rzucaniu plastikiem i innym żelastwem przez dzieciaki w piaskownicy, gdzieś w garażu, żeby nikt nie widział tej błazenady. Protagoniści zachowują się tak, jakby nie wiedzieli, co mają w zasadzie począć - czy to już czas na użycie mocy, czy jeszcze nie, gdzie się ustawić, żeby się o coś nie potknąć. Ze świecą szukać tu atmosfery większego zagrożenia, a fakt, że cała sytuacja swoją mocą sprawczą ogarnia całe amerykańskie terytorium, musimy sobie dopowiedzieć na bazie medialnych przebitek. Nawet ukazanie wydarzeń z 15 lipca znów zbudowane jest odrobinę na zasadzie: coś tam się zadziało, nikt nie wie co, ale zaufajcie nam - była pożoga. Na miłość boską; finał 2. sezonu powinien być raczej Bożym Narodzeniem, dzięki któremu poznajemy swoją rodziną na nowo i odkrywamy jej wszystkie tajemnice, nie zaś stypą, w trakcie której nie znamy ani nieboszczyka, ani jego zabójcy. Ot, cali Naznaczeni - świąt w tym roku nie będzie. Bodajże najbardziej niepokoi fakt, że ewentualny 3. sezon najprawdopodobniej znów będzie korzystał z tego samego schematu fabularnego - Podziemie Mutantów w nieco odświeżonej wersji stawi się, by raz jeszcze podróżować autami, chować się po tych i innych norach i pieczarach, planując przy tym, jak obronić świat przed nie wiadomo czym. Reed co prawda nieco przesadził z solarium, ale widoczny w ostatniej sekwencji powrót Clarice wyraźnie sugeruje, że stary grzyb Strucker jeszcze nam się objawi. Nie zastanawiajcie się też specjalnie nad tym, co Blink chce pokazać swoim towarzyszom niedoli; to może być absolutnie wszystko - od rozbłysków supernowych w Galaktyce Andromedy po przepis na owsiankę od Anny Lewandowskiej. O tym, że Naznaczeni się wykoleili, wiemy już od dawna; skoro akurat w tym ekranowym świecie herosów nawet z cudami bywa ciężko, to takowy już się nie zdarzy i w jakiś magiczny sposób dalszych etapów historii nie uratuje. Twórcy zapomnieli bowiem o starej prawdzie, którą przekazywał nam swego czasu filmowy Edi: "To nie Kana Galilejska. Tu trzeba zapier...".
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj