Przed nami już tylko finał 2. sezonu serialu The Gifted: Naznaczeni. Jeśli pytacie siebie: co to będzie, co to będzie?, to odpowiadamy, że nic nie będzie. Nie da się bowiem z idiotów zrobić mędrców z krwi i kości.
Ustalmy pewne rzeczy: na tle poprzednich ostatnie odcinki serialu
The Gifted wykazują pewną poprawę pod względem jakości. Zapytacie więc zapewne, skąd taka a nie inna ich ocena? Ano stąd, że w przededniu finału 2. sezonu każdy bohater bez wyjątku zamienił nam się na ekranie w płaczka/przedszkolaka/harcerzyka - niepotrzebne skreślić. Twórcy z uporem maniaka i wielką konsekwencją masakrują swoje postaci w aspekcie charakterologicznym, przez co te dosłownie i w przenośni walą głową w ścianę, szlochają, wzdychają i padają sobie w ramiona. Najbardziej na takim obrocie spraw cierpi wciąż sugerowana, choć trzęsąca się w posadach atmosfera większego zagrożenia. W okamgnieniu wszystkie jatki zostały z niejasnych przyczyn dospawane do jakiegoś jeszcze większego niż myśleliśmy planu Reevy i Wewnętrznego Kręgu, więc jeśli Morlokowie albo inny Johnny dostają aktualnie po łbie, to wiedz, że główna antagonistka tego w swych niecnych zamiarach potrzebowała. Sęk w tym, że cała ta historia lada moment dobiegnie końca, a pożoga jak nie nadchodziła, tak dalej nie chce nadejść. Może za tydzień, może w kolejnej odsłonie serii, może w spin-offie
The Gifted: Naznaczeni brakiem piątej klepki.
Jeśli jakaś zagłada w tej produkcji faktycznie się pojawiła, to jej ofiarami bez dwóch zdań stali się operatorzy i montażyści. Na miłość boską - ostatni raz tak chaotyczne popisy realizacyjne widziałem wtedy, gdy mój nieco już wstawiony wujek postanowił na imprezie komunijnej nakręcić mnie siedzącego przy stole. Wiecie, o co chodzi: chcesz trzymać pion, ale ten jest li tylko kurtyzaną na usługach poziomu. U
Naznaczonych widać to przede wszystkim w trakcie rozmów rodziny Struckerów, a że tych jest co niemiara, to i pola do obserwacji dostajemy mnóstwo. Reed filmowany pod takim kątem, że widać tylko pół jego twarzy, ujęcie zza włosów Caitlin, kamera błądząca po rozedrganej emocjonalnie familii bez większego ładu i składu. Z kolei montażyści działają na zasadzie rach-ciach tudzież łapu-capu. Co im tylko wpadnie w rączki, a jeszcze potną to i zespolą tak, byś nigdy nie wiedział, gdzie ktoś aktualnie stoi albo leży - w końcu opanowana przez rodzinne demony Lauren robiła przez chwilę za materiał na scenariusz kolejnej części
The Exorcist. Dodajmy do tego wszystkiego znalezioną na strychu babci scenografię, która sprawia, że jama Morloków wygląda jak szkolny teatrzyk, i sztucznie wmontowane w opowieść przebitki z Waszyngtonu czy zza szyb auta, a zrozumiemy, jak licho tu z budżetem. Czasami bida taka, że ktoś musi zapiszczeć. Np. mocarny Thunderbird. Albo my widząc, że cały sezon był niepotrzebny, bo mutanci i tak musieli się ostatecznie poprzytulać.
W odcinku
calaMity coś się w końcu zaczyna dziać, a Czyściciele wchodzą do siedziby Morloków - może nie na pełnym gazie, jednak skoro dają radę przeniknąć przez ścianę, no to same cuda i dziwy. Jace ma już w głowie taką sieczkę, że Benedict Ryan znów go zmanipuluje; Turner jakieś moralne wątpliwości co prawda okaże, ale, jak to mówią, najpierw strzelaj, potem zwiedzaj. Nawet jeśli wcześniej posyłałeś kulkę w kierunku dzieci. Clarice aka Blink aka "Zamykam oczka, bo Erg ma gołą klatę" będzie chciała tych Bogu ducha winnych Morloków ratować za wszelką cenę. I chwała jej za to, choć nie pojmiemy, jak w trakcie tak niebezpiecznej akcji udało jej się jeszcze znaleźć czas na kilka miłosnych pogawędek z Johnnym. Przez takie podejście scena śmierci bohaterki zupełnie traci swój ciężar emocjonalny, a w dodatku mało kto uwierzy, że Blink faktycznie kopnęła w kalendarz. Przenosiny na tamten świat udały się za to Sage, którą Reeva wzięła za kreta w swej złowieszczej drużynie. Powstaje tu jednak pytanie o moc Trojaczek - teoretycznie potężne telepatki, przenikają umysły, a jednak średnio co 2 tygodnie ktoś jest je w stanie wykiwać. Nie tylko jednak główka Sage eksplodowała. Nasze zapewne też, w trakcie wołającej o pomstę do nieba sekwencji, w której Caitlin pistolecikiem toruje sobie drogę przez stojący naprzeciw niej oddział policji. Żona Reeda z odcinka na odcinek coraz bardziej cierpi w kwestii rozpisania swej postaci; scenarzyści chcą pokazać, że ona ma siłę, nie wiesz, jak wielką. Gorzej tylko, że ma też głupawkę i nieleczoną anginę.
W
Monsters akcja powinna gnać już na łeb na szyję, to w końcu przedostatnia odsłona obecnego sezonu. Twórcy z sobie tylko znanych powodów postanowili jednak nieco przystopować z prędkością rozwoju wydarzeń, serwując nam odgrzewany kotlet w postaci emocjonalnego tanga. Johnny płacze, traci zdolność tropienia, słyszy głosy; Reed usmażył łeb hydrze, tzn. nikczemnemu Tedowi, przez co skoczyła mu gula i nurza się w moralnych rozterkach, a Andy uznaje się za potwora i ogólnie pochłania go jakiś niewypowiedziany marazm. Bohaterowie przeżywają swoje wewnętrzne katusze tak bardzo, że niczym stadko młokosów będą musieli odkryć zasadność starego porzekadła o tym, iż w kupie raźniej. Hop, bęc, Podziemie Mutantów zjednoczone i gotowe do walki. Każdy z jego członków jest, parafrazując klasyka, zły, a nawet dobry. Zmieniał front kilka razy, no bo co, bo mu wolno, na przypale albo wcale. Teraz wystarczy poklepać się po pleckach i puścić w niepamięć dawne waśnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Reeva w drodze do raju mutantów chce już zabić absolutnie każdego. Zatrzymajcie się na chwilę i podumajcie nad motywacjami poszczególnych bohaterów. One przecież wcale nie ewoluują, tylko są dorabiane na poczekaniu; konia z rzędem temu, kto bezbłędnie wskaże, kto i kiedy był po jasnej czy ciemnej stronie mocy.
Przed nami już tylko finał 2. sezonu, przy czym jeśli liczyliście na jakieś fajerwerki fabularne, to przestańcie, nie bądźmy naiwni.
The Gifted to serial, który obrał już trajektorię opowiastki dla amerykańskich nastolatków, podsyconej rozstaniami i powrotami, zanurzonej w sosie narracyjnych skrótów i idiotycznego działania protagonistów. Nawet jeśli mutanci przetrwają, to z naszego punktu widzenia nie ma już dla nich żadnej nadziei. To po prostu produkcja plastikowa, w wielu tego słowa znaczeniach. Na scenografii rodem z minionej epoki począwszy, a skończywszy na ze wszech miar sztucznych zachowaniach bohaterów. Nic w tej ekranowej opowieści nie jest prawdziwe, a przecież w produkcjach o superbohaterach idzie o to, by w większych niż życie postaciach dostrzec choć cząstkę siebie. Jeśli tę znajdujecie w
Naznaczonych, no to cóż - każdemu według zasług, każdemu według potrzeb.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h