Ekipę The Glee Project odwiedza w tym tygodniu Max Adler, serialowy Dave Karofsky. Co prawda aktor ten wydaje dosyć dobrym wyborem, jeśli wziąć pod uwagę temat odcinka - wytrwałość. To właśnie postać grana przez Maxa sprawia, że uczniowie McKinley High muszą być odporni na szkolne trudności. Szkoda jednak, że to tylko aktor drugoplanowy - równie dobrze do tej roli w programie Oxygen pasowałaby Jane Lynch, czyli Sue Sylvester. Słabość gościa specjalnego wynagradza za to dobór piosenek - w zadaniu domowym było to "Bulletproof" La Roux, a w teledysku mash-up "Ice Ice Baby / Under Pressure".

Już na samym początku uważni widzowie mogą zobaczyć prawdziwe oblicze telewizji, czyli sposób, w jaki ona oszukuje. Już od początku zadania domowe wyglądało nieco sztucznie, nie wiadomo skąd "zbierany" był dźwięk - uczestnicy nie mieli chyba nawet mikroportów. Teraz dzięki pewnej nieuwadze twórców reality show dostaliśmy potwierdzenie przypuszczeń - także ten pierwszy utwór śpiewany w odcinku jest wcześniej nagrywany w studio. Kiedy Max każe przerwać występ na chwilę i zacząć od nowa, Sam, Lindsey i reszta brzmią identycznie, jak za pierwszym razem. Magia telewizji pryska.

Samo "Bulletproof" wypada jednak świetnie. Jeśli ktokolwiek nie był wcześniej zachwycony Cameronem, po zobaczeniu sposobu, w jaki on się rusza na pewno szybko zmieni zdanie. Pomysłowo wykonała swoją część także Marissa i ostatecznie zasłużenie została zwyciężczynią rundy domowej.

Teledysk to wspomniany miks "Ice Ice Baby" i "Under Pressure", czyli tzw. mash-up. W Glee były one wyjątkowo popularne (bo i też świetnie wykonane), ale to dopiero przystawka do głównego dania, jakim była rzecz charakterystyczna dla postaci z serialu FOX od samego zarania - dostanie mrożonym napojem prosto w twarz. Z tym uczestnicy The Glee Project radzili sobie bardzo różnie. W większości przypadków nawet gdy nie wytrącało to ich z równowagi, ich występy wyglądały przez to komicznie, co niestety niezbyt dobrze korespondowało z tekstami wykonywanych kawałków. Sam i Damian za wszelką cenę próbowali utrzymać otwarte oczy, Marissa nie potrafiła się skupić na swoim występie, a Alexowi ledwie udawało się złapać oddech. Z najsłabszej strony pokazał się znów Cameron, poprzednio miał problemy z intymnością, tym razem okazało się, że i wytrzymałość to nie jest jedną z jego najlepszych cech. Być może po prostu nie miał on tak łatwo jak reszta - w końcu on musiał zmierzyć z ciągłym strumieniem lodowatej wody, nie zaś tylko pojedynczymi uderzeniami zimna.

Ostatecznie w najgorszej trójce lądują Alex, Marissa i oczywiście Cameron. Pierwszemu dostało się za złe nastawienie, jakim wykazał się w trakcie kręcenia teledysku, Marissa okazała się być za mało "elektryzująca" - wyjaśnienie cokolwiek dziwne, ale rzeczywiście wypadła słabiej niż zwykle. Cameron, stały uczestnik tej części programu, wylądował tu za brak tak ważnej w tym tygodniu wytrzymałości. Robert i Zach zdecydowali, że tym razem zostaną wykonane te same utwory, z jakimi ta trójka zgłaszała się do programu.

Rozpoczął Alex z "And I Am Telling You" Jennifer Hudson i wypadł rewelacyjnie. Można go nie lubić (co też z radością czynię), ale nie można mu odmówić talentu - jego głos jest lepszy niż 90% piosenkarzy, którzy królują obecnie na listach przebojów. Po raz kolejny także przebrał się za kobietę, co sprawia, że mam go dość jeszcze bardziej. Zwłaszcza, że to nie jego pożegnaliśmy, ale Marissę. Jej "Hate On Me" również było całkiem niezłe i wydaje się, że jest poza tym sympatyczną osobą. I to chyba jej problem - zbyt mało się wyróżniała, nie wchodziła w kłótnie, nie miała nigdy z niczym problemów. Była zbyt mało wyrazista, a takich osób Ryan i spółka szukają.

Cameron dostał okazję do zaśpiewania swojej własnej piosenki - zatytułowanej "Love Can Wait". Nie wiem, czy zaślepia mnie uwielbienie jego osoby i jego sposobu bycia, ale ten kawałek wydał mi się naprawdę genialny. Prosty, ale chwytliwy tekst, wpadająca w ucho akustyczna oprawa i charakterystyczna barwa głosu Camerona sprawiają, że kiedy tylko nagra on jakąś płytę, będę jednym z pierwszych w kolejce, by ją kupić.

Choć teledysk w tym tygodniu wypadł zdecydowanie słabiej niż zwykle, The Glee Project wciąż ogląda się z przyjemnością. Czuję, że gdy odpadnie któryś z moich faworytów będę odczuwał pustkę niczym po śmierci Dumbledore'a w szóstym tomie przygód Harry'ego Pottera.

Ocena: 7/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj