Gdy tydzień temu scenarzyści raczyli nas rozwiązaniem sporu z Krestevą, piałem z zachwytu, jednocześnie zastanawiając się, co jeszcze można pokazać przez 3 tygodnie, by nie znudzić widza? I widocznie nie można wiele. To dość niespodziewane – oryginał, mając do wypełnienia ponad 20 odcinków w sezonie, nie posiadał zbyt wielu tak nieangażujących epizodów, jak właśnie ten. Wydawałoby się, iż mniej odsłon sprawi, że akcja będzie jeszcze szybsza. Niestety tak się nie dzieje. Maia po raz pierwszy od dłuższego czasu dostała większą rolę do odegrania. Bohaterka jednak męczyła ze względu na rodzinne dramaty, które przeżywała. Nie została przez to w pełni wykorzystana w sprawie tygodnia. Fochy strojone do ojca przez rudowłosą prawniczkę nie są zrozumiałe – w poprzednim epizodzie mimo wszystko wystawił się, by obronić firmę córki. Ta nie okazała mu za to jednak żadnej wdzięczność. Dopiero, gdy Henry zwrócił na siebie uwagę nieudaną próbą samobójczą, rodzina znów zaczęła o niego dbać. Niby prawdziwe i smutne, aczkolwiek można by było inaczej poprowadzić wątek rodziny Maii. Prawdopodobnie te zagranie ma sprawić, że widzowie bardziej przejmą się ewentualną porażką Rindella w sądzie. Cokolwiek się stanie, nie zadziała tak, jak życzą sobie tego scenarzyści – los rodziny młodej prawniczki wciąż jest mi obojętny, a wydarzenia z Reddick v Boseman jeszcze bardziej mnie do tych ludzi zniechęciły. Lucca też nie miała szczęścia w tym odcinku. The Good Fight zrobiło z niej naprawdę fajną bohaterkę i nie rozumiem, dlaczego scenarzyści postanowili skupić się na romansie dziewczyny? Sala sądowa to dla niej bardziej naturalne miejsce, zaś jej oklepane dramaty w ogóle nie interesują. Twórcy zdecydowanie powinni poprawić pisanie wątków miłosnych albo w ogóle z nich zrezygnować, gdyż opierają się tylko na kliszach, przez co uwsteczniają mentalnie bohaterów. Lucca, wierząca na słowo facetowi, którego nawet nie zna, to nie tylko popis głupoty, ale również schematyczności scenariusza. Potem następuje obowiązkowe robienie z siebie męczennika i zerwanie z Colinem. Przy okazji tej linii fabularnej wychodzi jeszcze jedna słabość The Good Fight – Francesca Lovatelli (matka Collina) przypominała mi z charakteru Veronicę Loy (matkę Alicii) z Żony idealnej. Scenarzyści wykorzystują znane chwyty, niektórzy to kupią, niektórzy nie – w tym wypadku zaliczam się do tej drugiej grupy.
fot. CBS
Najmocniejszym punktem epizodu standardowo była sprawa tygodnia. Do tej pory jednak chyba najgorsza ze wszystkich. Po raz kolejny mieliśmy powrót mało znanej postaci z oryginału. Tym razem tak anonimowej, że gratulacje należą się każdemu, kto ją pamięta. Zwykła prośba o eksmisję kończy się sprawą molestowania przez pastora. Udany (choć krótki) występ zalicza Fisher Stevens jako adwokat Gabriel Kovac. Zwłaszcza pierwsza jego potyczka z Diane zapada w pamięć, gdy otwarcie przyznaje się do szantażu. Pokonanie specyficznego prawnika zajmuje doświadczonym kolegom po fachu i tak sporo czasu, ale przynajmniej finał całego zamieszania jest bardzo satysfakcjonujący. Pochwała należy się Marissie i Jayowi w tym wypadku. Ten duet naprawdę dobrze działa. Zaletą było też zakończenie sprawy. Nie dziwię się śmiechom bohaterów po zwycięstwie –była to idealna puenta dla całej historii. Podobnie jak wątki Maii i Lucci, tak i kancelaryjne przekomarzanki średnio mi się podobały.  Już nawet pomijając fakt, że scenarzyści znów zżynają z protoplasty, ale prawdziwym problemem jest tu nakreślenie relacji Adriana i Carla. Właściwie nic nie wiemy o przeszłości i zasługach Reddicka zarówno dla Bosemana, jak i Barbary Kolstad. Trudno wczuć się w ten spór, gdy się go nie rozumie. W tym wypadku również sposób prowadzenia akcji mi się nie spodobał. Nakłanianiu pracowników brakuje „mocy”, a rozegranie ostatniego głosowania śmieszy. Adrian przegrywa, lecz Barbara w ostatnim z ostatnich momentów zmienia swoją decyzję, doprowadzając do remisu. Mistrzostwo. Takie sytuacje nie powinny zdarzać się w serialu, który wyrósł z Żony idealnej. W Reddick v Boseman teoretycznie wydarzyło się wiele ważnych rzeczy. Pogodzenie się małżeństwa Rindellów, zerwanie Lucci z Colinem, rozłam w kancelarii. Problem w tym, że te wszystkie przygody fani Żony idealnej widzieli wcześniej, do tego zrealizowane w lepszy sposób. Co więcej z bohaterami nie jesteśmy aż tak zżyci po tych ośmiu odcinkach, bo nadal mało o nich wiemy. To starzy znajomi ciągną tę produkcję. Do finału pozostały jeszcze dwa odcinki, więc to najwyższa pora, by ruszyć z procesem Henry'ego. The Good Fight potrzebuje takich istotnych spraw rozgrywanych w sądzie. Wtedy właśnie serial nabiera rumieńców. Oby 8 odcinek okazał się tylko wypadkiem przy pracy, a nie zapowiedzią słabego finału.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj