Kiedy w 2018 roku Netflix wypuścił swój nowy, sygnowany głośnymi nazwiskami w obsadzie, komediodramat, nikt nie przypuszczał, że produkcja podbije tak wiele serc w tak krótkim czasie. The Kominsky Method tuż po premierze na platformie okazał się sukcesem i zdobył kapitalne recenzje, zarówno ze strony widzów i krytyków. Przedłużenie produkcji na 2. sezon było tylko formalnością, a teraz, po okrągłym roku od debiutu pierwszej odsłony, na Netflixie zadebiutowały już kolejne odcinki. Czy warto powrócić do perypetii Sandy’ego Kominsky'ego i jego przyjaciela, Normana Newlandera? Warto – serial ma do zaoferowania jeszcze więcej i bynajmniej nie zatraca potencjału. Pierwsza odsłona The Kominsky Method przyzwyczaiła nas do tego, że w każdym z odcinków poruszano tematy związane ze starością i przemijaniem. W nowych odcinkach nic się w tej kwestii nie zmieniło – główną osią produkcji w dalszym ciągu są dyskusje Sandy’ego i Normana, którzy (bazując na zupełnie nowych doświadczeniach) niestrudzenie poddają swoje życie analizom. Tym razem jednak do ich dysput dopuszczono jeszcze więcej bohaterów – nie da się nie zauważyć, że w hierarchii postaci wyraźnie awansowała Phoebe (Lisa Edelstein), która w 2. sezonie staje się świetnym uzupełnieniem swojego ojca. Podobni, choć tak bardzo od siebie różni, wspólnie próbują przetrawić konflikty i traumy, które przez lata tak ich od siebie odsunęły. Edelstein pojawia się w serialu już nie tylko epizodycznie – jej obecność jest silnie akcentowana, sama postać ma coraz większy wpływ na trudnego z charakteru Normana (Alan Arkin). Wszystko to pozwala na dopełnienie obrazu zgryźliwego przyjaciela Sandy’ego i jeszcze lepsze zrozumienie jego sposobu bycia. Swoją drogą, Norman otrzymuje w 2. sezonie znacznie więcej czasu ekranowego, co moim zdaniem jest dużym plusem dla całej historii. Rozmowy między tą dwójką ogląda się ze szczerym zainteresowaniem – twórcy obrali bardzo dobry kierunek, dzięki któremu tak naprawdę zyskują zarówno córka, jak i jej ojciec. Relacje na linii ojciec-córka obserwujemy również, choć w nieco mniejszym wymiarze, w wątku Sandy’ego (Michael Douglas) i Mindy (Sarah Baker). Tutaj jednak kwestia dotyczy nie tyle więzi rodzinnej, co nowego partnera dziewczyny – bohaterka oznajmia bowiem swojemu ojcu, że jest w związku z mężczyzną w jego wieku, a sam Sandy szybko ma okazję poznać jej wybranka i poddać go ocenie według własnych kategorii. Pomysł – muszę przyznać – ciekawy: dzięki pojawieniu się Martina (w tej roli Paul Reiser) Sandy ma okazję nieco szerzej przyjrzeć się aspektom starości i nabiera coraz większej świadomości na temat tego, ile on sam ma już lat. Scenarzyści co chwila posiłkują się liczbami (konkretne roczniki padają w rozmowach aż nader często, by jeszcze bardziej podkreślić, od jak dawna panowie chodzą po tym świecie) lub wspomnieniami, które stają się wspólnym tematem rozmów przyszłego zięcia i teścia. Wprowadzenie nowej postaci prowokuje Sandy’ego do wysnuwania zupełnie nowych wniosków i daje pewien powiew świeżości w odcinkach – moim zdaniem jednak serialowy Martin robi się w pewnym momencie zbyt karykaturalny i trudno traktować jego postać na poważnie. Bohater wprowadza wyraźny element komediowy do licznych dyskusji i rzeczywiście, słuchając jego wymiany zdań z Sandym lub Normanem, wielokrotnie można się zaśmiać, jednak w skali ośmiu krótkich odcinków jest tego zdecydowanie za dużo. Według mnie serial nic by nie stracił, gdyby nieco okroić sceny z Martinem – być może zyskałaby na tym przynajmniej Mindy, którą w 2. sezonie aż za bardzo odsunięto na bok. Kobieta nie funkcjonuje samodzielnie w zasadzie w żadnym z odcinków i wiemy o niej jeszcze mniej niż w pierwszej serii. W porównaniu z relacją Phoebe-Norman, tutaj widzę wyraźne niedociągnięcia, które trochę uwierają. Mimo perturbacji w życiu osobistym, Sandy w dalszym ciągu zajmuje się swoją szkołą aktorstwa. Scenki ze studentami, którzy odtwarzają wyuczone kwestie w świetle reflektorów, są nie tylko przerywnikiem od bieżących wydarzeń, ale także swego rodzaju dodatkowym komentarzem, który uzupełnia zasadniczą część fabuły. Młodzi aktorzy w tym sezonie podejmują odważniejsze tematy wystąpień, a sekwencje z ich udziałem ogląda się - mam wrażenie - z większym zainteresowaniem niż te w pierwszym sezonie. Teraz cały serial sugeruje nam, iż aktorem jest się nie tylko na scenie, ale także (a może przede wszystkim) w swoim codziennym życiu. Studenci Kominsky’ego świetnie ilustrują tę tezę – ich wystąpienia są tak przekonujące, że w pełni im zawierzamy, zapominając, że oglądamy tak naprawdę grę w grze. Twórcy wykorzystują sekwencje ze szkoły jako pewną próbę oswojenia trudnych tematów, które nie sposób omówić wyłącznie ustami Sandy'ego czy Normana, a które z pewnością są na tyle ważne, by je poruszyć. Wychodzi im to naprawdę dobrze - nie jest nachalnie ani kontrowersyjnie, a serial zyskuje dodatkowych emocji. A skoro już o emocjach mowa - w 2. sezonie The Kominsky Method mamy ich pod dostatkiem. Zarówno Sandy, jak i Norman starają się angażować w relacje miłosne, wobec czego na ekranie możemy obserwować nowe etapy związku z Lisą (Nancy Travis) czy raczkującą, ale pełną pasji relację z Madelyn (w tej roli Jane Seymour, która w serialu prezentuje się przesympatycznie). Panowie nie są już samotnymi zgryźliwymi dziadkami – twórcy zestawili ich z kobiecymi bohaterkami, z którymi obydwaj bardzo naturalnie się uzupełniają. Nowy sezon podejmuje wiele istotnych tematów - zarówno takich, z których można się trochę pośmiać (jak choćby kwestia życia seksualnego po siedemdziesiątce, omawiana przez bohaterów z dużym i pozytywnym dystansem), jak i takich, które prowokują do głębszych przemyśleń i jeszcze silniej uświadamiają nieuchronność przemijania (kwestia choroby czy trwałości związku w obliczu perspektywy śmierci). Jest mniej rubasznie niż w pierwszym sezonie, co moim zdaniem należy zapisać produkcji na plus – twórcy z umiarem balansują między komedią a dramatem, tworząc historię, którą tak naprawdę ogląda się jednym tchem. The Kominsky Method to przede wszystkim serial mocno życiowy, co 2. sezon jeszcze silniej przypieczętowuje – nic tu nie jest przekoloryzowane, a my otrzymujemy dawkę naprawdę dobrej refleksji na temat spraw, z którymi w mniejszym lub większym stopniu boryka się każdy z nas. 2. sezon serialu Netflixa pozostawia po sobie otwarte zakończenie – zostawiamy Sandy’ego i Normana w zawieszeniu, czując, że jeszcze do nich powrócimy. Zasygnalizowano nam przynajmniej kilka ważnych wątków, które jeszcze nie znalazły swojego rozwinięcia – i takie urwanie historii bynajmniej nie jest frustrujące, a raczej podsyca ciekawość, zwiastując jeszcze więcej nowego. Całość zdecydowanie ma potencjał na kontynuację, czego serialowi szczerze życzę. Tym razem ode mnie 8/10 - jest jeszcze lepiej, niż było.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj