Finał The Mandalorian został wyreżyserowany przez Taikę Waititiego, którego widzowie doskonale znają jako reżysera hitu Thor: Ragnarok. Wiemy więc, że jest to filmowiec o bardzo specyficznym poczuciu humoru, które wydaje się wybrzmiewać perfekcyjnie w pierwszej scenie. Wiemy, że Jon Favreau, twórca serialu, pisał scenariusz, ale moment rozmowy dwóch szturmowców wydaje się idealnie skrojony pod tego reżysera i jest utrzymany w jego stylu. Przekomicznie wypada ich "zabawa" w strzelanie w jakiś metalowy przedmiot na ziemi, w którego nie mogą trafić. Chciałoby się więcej takich nietypowych scen o zabarwieniu humorystycznym.
Najjaśniej w tym odcinku zaskakująco świeci droid IG-11 (w tej roli sam reżyser, Taika Waititi), który w efektowny sposób rozprawia się ze szturmowcami i ratuje Baby Yodę. Nie wątpię, że wielu widzów odczuje satysfakcje w momencie, gdy droid wali szturmowcem o śmigacz, jakby za karę, że śmiał uderzyć malca. Cała akcja z atakiem na szturmowców w mieście jest zrealizowana dynamicznie i zaskakująco, bo choć widzieliśmy co droid potrafi w pierwszym odcinku, to tutaj sprawdza się to nawet lepiej. Element zaskoczenia działa i nadaje całemu starciu wiarygodność, która jest potrzebna w momencie takiej przewagi imperialnych wojaków. Zasadniczo cały wątek IG-11 staje się sprawnym spoiwem sezonu, gdy spojrzymy na to, jaki był jego cel w pilocie The Mandalorian. Jego poświęcenie dla Baby Yody staje się aktem niewątpliwie wzbudzającym dużo sympatii, ale i nadającym charakter tej postaci.
Fabularnie mamy kontynuację wydarzeń z odcinka siódmego, więc bohaterowie są uwięzieni i otoczeni przez żołnierzy Moffa Gideona. W tym miejscu Taika Waititi buduje całkiem niezłe napięcie i uczucie niepewności, bo przecież nie ma na horyzoncie nadziei dla bohaterów. Gdy jednak dochodzi do starcia po dywersji IG-11, mogą pojawić się mieszane odczucia. Z jednej strony akcja jest świetnie prowadzona, a widowisko jest na naprawdę dobrym poziomie. Zwłaszcza w tym momencie, gdy Mando bierze stacjonarny blaster i zaczyna siekać szturmowców ku radości Cary Dune (ujęcie na jej uśmiech wydaje się zdradzać nutkę zazdrości, że ma fajniejszą broń!). Jednocześnie jednak jest to troszkę mocno osadzona w konwencji Gwiezdnych Wojen, więc starcie bohaterów z przeważającą liczbą wrogów jest trochę banalne i proste, a stawka gdzieś zanika w kluczowych fragmentach. Gdyby nie bezpretensjonalna pewność Moffa Gideona, który dwoma strzałami prawie zabija Mandalorianina, bohaterowie mogliby bez problemu zabić całą armię i wyjść z tego bez szwanku. To jest ciut problematyczne, bo choć pasuje do baśniowej konwencji Gwiezdnej Sagi, seriale i inne historie osadzone w świecie Star Wars muszą jednak iść w innym kierunku. To powinien być moment, który zostanie rozwiązany bardziej wiarygodnie, a niestety tak nie jest, więc pomimo satysfakcjonującej warstwy rozrywkowej są w tym takie właśnie zgrzyty.
Wspomniana stawka finału również została zaprzepaszczona w kluczowej scenie, gdy Mandalorianin mówi, że nie przeżyje. Zupełnie szczerze - to byłby wielki pokaz odwagi twórców, gdyby zabili pozornie tytułowego bohatera w finale pierwszego sezonu. Mogliby tak zrobić, bo w końcu tytuł jest bardzo ogólny, więc przejąć temat mógłby zupełnie inny Mandalorianin. Niestety, ale twórcy wykorzystali to tylko po to, by choć na chwilę usprawiedliwić pokazanie twarzy Pedro Pascala w roli Mandalorianina. Mam świadomość, że bacta jest cudownym lekiem Gwiezdnych Wojen, ale nie może to być wytrych dla rozwiązania każdego fabularnego problemu. Koniec końców ten brak stawki w kluczowych scenach doprowadza do tego, że twórcy nie poszli za ciosem, bo zabicie Kuiila w 7. odcinku właśnie pokazało, jak podbijać znaczenie tych wydarzeń, a finał daje krok wstecz. Takim sposobem poza IG-11 nikt nie zginął, nikt nie został ranny, wszystko zakończyło się szczęśliwie. Mimo wszystko The Mandalorian wydawał się mieć potencjał na coś więcej.
Gigantycznym problemem finału jest brak jakichkolwiek odpowiedzi. W końcu cały sezon oparty na pobocznych wątkach dawał nadzieję, że w ostatnich odcinkach dostaniemy jakieś informacje na temat Baby Yody. Dlatego twórcy trochę zawodzą, zdradzając jedynie ogólniki. Nadal nie wiemy, dlaczego Moff Gideon go chce, a wspomnienie o tym, że jego rasa może być związana z Jedi, to tylko budulec na 2. sezon, w którym Mandalorianin będzie musiał znaleźć jego pobratymców, aby go im oddać. Jednakże w tym wszystkim lepszą perspektywą byłoby zrobienie z Baby Yody Mandalorianina, czyli szkolenie go na wojownika, gdy podrośnie. W tym drzemie potencjał, a spokojnie pomiędzy sezonami można byłoby zrobić przeskok w czasie, by malec dorósł. Dobrze, że przynajmniej mamy dokończone sceny retrospekcji, wyjaśniające przeszłość Mando, jego powiązanie z Gideonem oraz nawiązanie relacji z Mandalorianami, których świetnie się ogląda w akcji. Szkoda też, że nie odpowiedziano na pytanie, kim była tajemnicza postać z końca 5. odcinka, bo na pewno nie był to ani Greef ani Gideon, bo nikt z nich nie ma butów wydających charakterystyczny dźwięk.
Pomimo wyraźnych zgrzytów fabularnych i budowania uczucia niedosytu pod kątem czysto rozrywkowym finał The Mandalorian dostarcza naprawdę wiele. Strzelanina w mieście, pomimo problemów, na które zwróciłem uwagę, jest efekciarska, a starcie Mandalorianina z plecakiem odrzutowym (w końcu go dostał!) z myśliwcem TIE Gideon to wspaniały pokaz, jak kręcić widowiskową i pomysłową w swojej prostocie scenę akcji. Nawet taka scena, jak Mandalorianka zabijająca grupę szturmowców w kuźni dostarcza wiele, bo choreograficznie i realizacyjnie jest dopracowana do perfekcji. Wisienką na torcie jest oczywiście Baby Yoda używający Mocy przeciwko szturmowcowi z miotaczem ognia. Takie detale robią robotę.
Ważne w tym wszystkim są bomby związane z kanonem Gwiezdnych Wojen. Przede wszystkim przypomniano, że częścią aktualnie budowanego uniwersum są tzw. wojny mandaloriańskie, w których dawno, dawno temu Mandalorianie walczyli z Zakonem Jedi. Wcześniej wspominano ją w serialu Wojny Klonów, które wprowadziły wiele informacji na temat tych wojowników. Powrót do tego motywu w serialu aktorskim zmusza do zastanowienia, czy aby nie jest to sugestia czegoś więcej? Może projekt osadzony w czasach Starej Republiki, nad którym według Kathleen Kennedy myśli Lucasfilm, może opowiadać właśnie taką historię?
Drugim ważnym aspektem jest finałowa scena, która bez zaskoczenia potwierdza, że Moff Gideon przeżył. Dla wielu widzów, nieznających innych historii z Gwiezdnych Wojen, może być niespodziewane, że imperialny watażka ma czarny miecz świetlny. To jest wręcz kluczowa sugestia jego powiązania z Mandalorianami. Czarny miecz świetlny po raz pierwszy pojawił się również w serialu Wojny Klonów. Wiemy, że powstał tylko jeden taki miecz i został stworzony przez Tarrego Vizslę, czyli pierwszego Mandalorianina w Zakonie Jedi jakieś tysiąc lat przed Nową nadzieją. W serialu animowanym miał go Pre Visla, przywódca mandaloriańskiego oddziału terrorystycznego zwanego Straż Śmierci. To sugeruje, że Gideon musiał złupić ten miecz podczas wspomnianej czystki Mandalore'a i zabić wielu pobratymców tytułowego bohatera. Może to również jest sugestia, dlaczego chce Baby Yodę? Gideon wyraźnie jest człowiekiem z wielką wiedzą, więc na pewno ma świadomość Mocy i Jedi. Być może chce posiąść takie zdolności i sądzi, że Baby Yoda jest mu do tego potrzebny. To zdecydowanie są najciekawsze aspekty finału The Mandalorian.
Finał The Mandalorian, pomimo niedosytu fabularnego i zawodu z powodu braku odpowiedzi, nadal daje rozrywkę przednią w troszkę innym stylu niż kinowe filmy. Nie wszystkie decyzje z finału są trafne, a brak odczuwalnej stawki jest mocną wadą. Największym problemem i grzechem jest potraktowanie tego odcinka jako wprowadzenia do 2. sezonu, a nie finalizacji wątków pierwszego. Większa rola Gideona w 2. sezonu to oczywiście zwiastun lepszej historii, ale twórcy muszą wyciągnąć wnioski z niektórych problematycznych decyzji. Mam nadzieję, że pracując nad 2. sezonem od listopada, takowe dostrzegli.