The Old Guard to film akcji oparty na komiksie Grega Rucki, który sam też napisał scenariusz. Pierwowzór nie jest szerzej znany w Polsce, ale jeśli ma on podobną fabułę do najnowszej produkcji Netflixa, to trudno czuć się zachęconym. Historia, którą oglądamy na ekranie, jest zbyt mocno oparta na banałach, czyli dostajemy pretekstowy festiwal oczywistości: zła firma farmaceutyczna odkrywa sekret nieśmiertelnej grupy i chcą ich przebadać (czytaj torturować), by znaleźć źródło ich "talentu", które może uratować ludzkość, a przy okazji chcą na tym zarobić. I tyle - ot cała historia The Old Guard, która po samym opisie wywołuje uczucie deja vu, bo coś takiego było wałkowane na wiele sposobów w dziejach kina.
Gdy poznajemy Nile, nową nieśmiertelną, stanowi ona przyczynek do ekspozycji, czyli drobnego wyjaśnienia, kim są bohaterowie i z czym mamy do czynienia. Tu znów objawia się gatunkowa klisza, bo ileż można wałkować schemat: "nie wybrałam tego losu, nie chcę", a potem i tak robi to, co powinna? Obieranie tego kierunku dla takich postaci w popkulturze zaczyna być męczące i powinno zaprzestać się eksploatować tę gatunkową kliszę. Rzadko kiedy to działa, przynajmniej w ostatnich latach można odnieść takie wrażenie, że ten motyw to po prostu pójście na łatwiznę.
To samo zresztą można powiedzieć o całym The Old Guard, który wpisuje się najgorszy z możliwych trendów w Hollywood: tworzenie historii po to, by była wstępem do tej ciekawszej i lepszej. W jakimś stopniu ten akcyjniak przypomina po prostu pilot serialu - przedstawia postacie, ich relacje, potencjalne zagrożenia i plan na przyszłość. Brakuje tylko na koniec błyskającego napisu: polubcie nas, to może dostaniecie ten sequel. Wielu twórcom odbiło się czkawką takie podejście i choć przy kinie akcji z niewielkim budżetem planowana trylogia jest więcej niż pewna, trudno nie czuć niesmaku. Jeśli już chcą robić wstęp, niech od razu robią kilkuodcinkowy serial - przynajmniej miałoby to lepszą formę. A tak w konwencji samodzielnego kina akcji pozostaje to wrażenie, że albo wszyscy tutaj byli za pewni siebie i sukcesu, albo po prostu myśleli, że to jest fajne. Jest wręcz przeciwnie - staje się to męczące, bo czuć, że zamiast skupiać się na wstępie, można było wykorzystać potencjał na opowiedzenie ciekawszej historii. Fundament do tego jest, a kwestia zmęczenia nieśmiertelnością czy wpływu Andy (Charlize Theron) na ludzkość przez te setki lat zostaje zaledwie liźnięta. A do tego w dość zaskakująco oczywisty sposób twórcy budują od razu zapowiedź potencjalnego zagrożenia na drugą część. W pierwszej mamy natomiast kiepski czarny charakter w postaci Harry'ego Mellinga z Harry'ego Pottera.
Nigdy nie przeszkadza mi, kiedy fabuła jest pretekstowa w kinie akcji, jeśli dany film spełnia swoją rolę. Jednak nawet w kwestii budowy historii w takim gatunku musi mieć to sens: nie udawajmy, że chcemy opowiadać coś ambitnego i o czymś więcej, jak w tym przypadku o nieśmiertelności, jej trudach i stanie ludzkości, bo wówczas trudno kupić takie podejście. Pretekstowość w kinie akcji ma być pretekstem do scen walk, pościgów i strzelanin, bo to one budują walory rozrywkowe i emocje. Przyznaję, że The Old Guard pod tym względem prezentuje się solidnie - ma dobre pomysły w choreografii, a Charlize Theron siejąca zniszczenie z toporem lub mieczem imponuje. Czuć, że procentuje jej doświadczenie z planu Atomic Blonde. Jest przekonująca w choreograficznych wyczynach - zwłaszcza że w wielu przypadkach jesteśmy bardziej skłonni uwierzyć, że może przedzierać się przez zastępy wrogów, bo w końcu to wojowniczka z setkami lat doświadczenia. Jako że na planie pracowali kaskaderzy z 87Eleven, czyli ekip od serii John Wick czy Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw, możemy oczekiwać określonego charakteru i stylu w podejściu do choreografii i sposobów zabijania. Jest efektownie, bardzo często pomysłowo, a współcześnie mimo wszystko trudno zaskoczyć rozwiązaniem w opracowaniu walk, by widz powiedział: wow, tego się nie spodziewałem. A to duży atut. W wielu momentach pod tym względem produkcja Netflixa dostarcza tego, czego oczekuje fan gatunku, ale zarazem czuć niedosyt, bo akcji jest mniej, niż można by oczekiwać. Zwłaszcza w porównaniu do Tylera Rake'a.
Jest spory problem z pozostałymi aktorami, którzy nie mają tej naturalności w ruchach jak Theron, więc gdy jeden z nich bije się ze świetnym kaskaderem i fighterem, jakim jest Joey Ansah, wygląda to mało przekonująco. Nie mówię, że każdy aktor powinien mieć umiejętności w sztukach walki, by dobrze pokazywać je na ekranie, ale pamięci mięśniowej, talentu i podejścia do treningu nie da się nauczyć na takim poziomie w kilka miesięcy. Theron ma przewagę, bo jej wieloletnia nauka baletu cały czas w niej pozostała i to widać. Różnica jest dostrzegalna w tym, jak się rusza w choreografii, jakie jest to płynne, bardziej autentyczne i energiczne, a nie po prostu sztuczne, jak w przypadku osoby, która nie miała nic wspólnego z jakimkolwiek sportem. Ba, gdy Theron walczy we wspólnej scenie ze zbirami w towarzystwie Veroniki Ngo (gwiazda kina akcji z Wietnamu, polecam film Zbuntowany!), czuć w obu aktorkach tę samą lekkość w ruchach. Czasem jednak szwankuje to przez operatora, który wydaje się nieco zagubiony i podejmuje szereg złych decyzji. Barry Ackroyd mógł dostać nominację do Oscara za The Hurt Locker, ale kręcenie scen walk to zupełnie inna para kaloszy - trzeba czuć, jak pokazać widowisko, by nie marnować pracy kaskaderów. W jego przypadku filmuje ich na zbyt dużych zbliżeniach, a montaż nie pomaga - choćby w pierwszej - świetne rozpisanej przez kaskaderów scenie walki czuć, że jest on zbyt szybki i nie pozwala docenić pracy kaskaderów. Być może to efekt braku wizji i doświadczenia ze strony reżyserki Giny Prince-Bythewood (nie miała wcześniej do czynienia z tego typu kinem) lub reżysera drugiego planu Jeffa Habberstada, który choć jest kaskaderem, jest raczej ze starej szkoły hollywoodzkiego standardu. Dlatego pod względem kręcenia jest to w normach, które stają się wspomnieniem sprzed dekady, czyli jest "ok", ale powiedzmy nie na takim poziomie jak w Tyler Rake: Ocalenie, w którym reżyser miał wizję i skutecznie egzekwował ją, oferując ciekawe rozwiązania w scenach walk. John Wick, czy choćby właśnie Tyler Rake, pokazują, że obecny kanon kręcenia scen akcji oferuje lepszą jakość tworzenia widowiska niż mamy w The Old Guard, który pomimo kapitalnej pracy kaskaderów, nie wychodzi ponad poprawność. Bynajmniej nie chodzi mi o to, że każdy akcyjniak ma przesuwać granicę tego, jak kręcić, ale gdy po serii filmów zaskakujących pomysłami realizacyjnymi, dostajemy coś z tak chaotyczną pracą kamery i nie najlepszym montażem, to rzuca się w oczy.
Charlize Theron ciągnie ten film i to dla niej tak naprawdę warto obejrzeć The Old Guard. Nie tylko ze względu na wspomniane sceny akcji z jej udziałem, ale przez to, jak ona wchodzi w postać, budując zmęczoną nieśmiertelnością bohaterkę. Jej Andy swoimi decyzjami i obecnością na ekranie wywołuje emocje. Szkoda, że Theron nie ma tutaj żadnego wsparcia, bo KiKi Layne dostaje zbyt stereotypową bohaterkę, a o Chiwetelu Ejioforze można powiedzieć tylko, że jest, bo nie ma nic do roboty. To niestety jest pokaz marnowania potencjału, bo stworzenie z grupy nieśmiertelnych wojowników tak nijakiej paczki woła o pomstę do nieba. Być może nawet nie jest to wina aktorów, tak do końca, ale patrząc po tym, że pod względem warsztatu nie mają za bardzo co pokazywać, czemu do takich ról nie zatrudnić kaskaderów z umiejętnościami w sztukach walki? Wówczas można byłoby wykorzystać to, tworząc widowisko, a tak nic pozytywnego o tej grupce nie da się powiedzieć.
The Old Guard nie jest złym filmem, ale na pewno jest rozczarowującym. Z uwagi na niezły potencjał, dobrą ekipę kaskaderów i Charlize Theron można było oczekiwać czegoś, co wywoła emocje i dostarczy ekscytującej rozrywki. Jest poprawnie, z naprawdę dobrymi pomysłami w scenach walki i masą wniosków do wyciągnięcia w sequelu. Obecnie, gdy nie mamy nowych filmów gatunku, pewnie warto obejrzeć, bo seans mija szybko, przyjemnie, a niektóre walki są świetne, ale to naprawdę zapowiadało się na coś o wiele lepszego.