Głównym bohaterem filmu Skjelvet jest Kristian, którego poznaliśmy już w pełnometrażowym filmie Fala z 2015 roku. Od tamtych tragicznych wydarzeń mijają już trzy lata, jednak geolog nadal nie może się otrząsnąć z traumy ani wrócić do normalności. Poznajemy go jako człowieka w ruinie, mieszkającego w brudnym i zaniedbanym domku na odludziu, odciętego od swojej rodziny i zupełnie nieumiejącego poradzić sobie w roli męża i rodzica. Kiedy jednak nowe odczyty i badania geologiczne wskazują na to, że do Oslo może zbliżać się potężne trzęsienie ziemi, Kristian odżywa - od tej chwili ponownie będzie starał się zrobić wszystko, by ostrzec mieszkańców przed katastrofą, zanim będzie za późno. Sam pomysł na realizację filmu od początku wydawał mi się nieco dziwny – to w końcu bardzo naciągane, by ci sami bohaterowie w niedługim odstępie czasu przeżyli dwie tak potężne katastrofy naturalne. Niemniej jednak, czułam się zachęcona widowiskowym zwiastunem i pięknymi krajobrazami, a także faktem, iż w ekipie mieli powrócić scenarzyści Fali, John Kåre Raake i Harald Rosenløw-Eeg. I choć produkcja momentami faktycznie trzyma w napięciu; choć mimo stosunkowo niewielkiego budżetu wizualnie sprawdza się świetnie jako reprezentant kina katastroficznego, w wielu względach niestety nie dorównuje swojemu poprzednikowi. Tym, co od razu rzuca się w oczy, jest powielanie utartych już w Fali schematów. Znów rozpoczynamy historię od ujęcia na bliżej nieznanych geologów, którzy wślizgują się w skalne szczeliny; akcja ponownie zawiązuje się w momencie, w którym w jednej z nich dochodzi do tragicznego wypadku, a sam Kristian raz jeszcze staje przed misją niemożliwą, jaką jest ostrzeżenie wszystkich w porę przed katastrofą - to on znowu jako pierwszy doznaje olśnienia i to on staje się tym, w którego pesymistyczne wizje ponownie nikt nie wierzy. Film ponadto rozwija się w bardzo podobny sposób – od spokojnych scen przybliżających nam aktualną sytuację bohaterów, poprzez kulminację w postaci kataklizmu, aż do wielkiej próby przeżycia tego, co właśnie zdążyło się wydarzyć. Nie da się więc nie dostrzec, że ta produkcja jest już mniej nowatorska i świeża – twórcy prowadzą swój film tak, jak Falę i wydaje mi się, że nawet zwroty akcji są tu jakby przekopiowane. Na ekranie powraca cała rodzinka Eikjordów, jednak fabuła koncentruje się głównie na Julii, którą ojciec będzie ratował przez całą drugą połowę filmu. Tak naprawdę ciężar fabuły spoczywa właśnie na barkach tej dwójki, podczas gdy Idun i Sombre (chłopak to totalnie pominięta postać, której obecność zaznaczono chyba tylko po to, by nie trzeba było zadawać pytań, czy on w ogóle nadal żyje), zostali odsunięci na dalszy plan. Można to z resztą wyczuć już na początku, w scenie otwierającej, gdy Julia próbuje wyciągnąć ojca z emocjonalnego dołka. Kristian przechodzi wielką przemianę przez cały czas trwania filmu, by na koniec uzmysłowić sobie, że to rodzina jest dla niego najważniejsza. Motyw może i oklepany, jednak bardzo umiejętnie wpleciony w tę konkretną produkcję – dopiero w obliczu potężnej katastrofy okazuje się, jak ulotne i kruche mogą być nasze relacje z bliskimi i jak bardzo żałować można, że wcześniej się ich nie wykorzystało. To połączenie z dramatem wypada całkiem dobrze i jednocześnie wzbudza jeszcze więcej emocji niż sama katastrofa – z bohaterami łatwo można sympatyzować, a po tak życiowym wstępie, w chwili próby trzymamy za nich kciuki z podwójną siłą. Trochę szkoda, że ograniczyło się to tylko do relacji ojciec-córka. Idun i Sombre bardzo na tym tracą i tak naprawdę w tym filmie nieszczególnie obchodzi nas ich los. Na plus na pewno sama realizacja - jeśli chodzi o efekty specjalne, trzęsienie ziemi zostało pokazane w bardzo spektakularny sposób, a w końcu to właśnie tego oczekujemy od kina katastroficznego. Czuję jednak duży niedosyt, ponieważ cała akcja – zdawałoby się: kulminacyjna – potrwała nie dłużej niż kilka sekund. Trzęsienie przyszło i poszło, a to, z czym bohaterowie mierzą się przez dalszą część filmu, to po prostu jego skutki. Mamy tu zatem śmiertelne pułapki takie jak szyb windy czy przechylający się na bok wieżowiec, który nie może już dłużej stać na własnych nogach. W pewnym momencie z filmu robi się zwyczajny akcyjniak – oto ojciec rusza na ratunek rodzinie, która w pechowy sposób została uwięziona w najgorszych możliwych miejscach. Katastrofa naturalna ustępuje miejsca typowej historii z dreszczykiem – i choć faktycznie trzyma to w napięciu, chyba liczyłam na coś więcej. Po długim wstępie, który jest dopiero rozgrzewką do katastrofy, przydałoby się wielkie, w pełni satysfakcjonujące widowisko. Niestety nie do końca zostaje nam to zrekompensowane - kataklizmu i żywiołu natury jest tutaj stosunkowo niewiele, a gdy już się pojawia, to tylko na chwilę. Najgorsze jest jednak to, że absolutnie wszystkie najbardziej efektowne sceny związane z samym trzęsieniem ziemi pokazano już w zwiastunie. Jeśli chodzi o walące się budynki czy rozstępującą się ziemię, w filmie nie znajdziecie nic ponad to, co widzieliście w zapowiedzi, a to z kolei wyklucza element "wow", tak bardzo potrzebny przy okazji kina katastroficznego. Co więcej, samo zakończenie pozostawia po sobie duży niedosyt -  film zostaje tak naprawdę ucięty w kluczowym momencie i później nikt już nie wyjaśnia nam, jak u licha poszczególnym postaciom udało się ujść z życiem z podbramkowej sytuacji. To bardzo kiepskie rozwiązanie, ponieważ przywodzi na myśl jedynie brak pomysłu ze strony twórców. W tym miejscu jestem silnie zawiedziona. Skjelvet to poprawny film katastroficzny, który w wielu miejscach odbija w stronę kina akcji i dramatu obyczajowego. I o ile z tym drugim połączeniem nie mam problemu, a nawet je doceniam, o tyle w pierwszym robi się tu po prostu typowo. Poza pierwszą (nieco długawą) połową filmu, całość akcji w zasadzie nie wykracza poza jeden wieżowiec, który stał się pułapką dla zebranych – jest to moim zdaniem niewykorzystany potencjał, bo z perspektywy wieżowca nie sposób tak naprawdę przyjrzeć się skali zniszczeń i samej potędze natury. W Fali urzekł mnie majestat pędzącej na miasteczko wody, która wylewała się zza wzniesień fiordu – tutaj nic takiego nie ma, nad czym ubolewam. Filmowi przyznaję 6/10 – jest wzruszenie, prześliczne kadry i momentami rzeczywiście umiejętne trzymanie w napięciu. Niestety dalsze uchybienia scenariuszowe oraz powielanie znanych już schematów skutecznie zaprzepaszczają szansę na wyższe noty. A szkoda, bo mogło być to naprawdę coś dobrego.

Gdzie obejrzeć ten film? Zobacz go w naszym repertuarze kin z opcją natychmiastowego zakupu biletu!

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj