Zarówno w odcinku czwartym jak i piątym możemy mówić o prawdziwym chaosie. Przez znaczną część trwania epizodów na ekranie dzieje się bardzo dużo, a my przed odbiornikami możemy tylko wytrzeszczać oczy i nie dowierzać, że lekarze i pielęgniarki dają radę jakoś to wszystko ogarnąć. Bo faktycznie, tym razem naprawdę jest co ogarniać. Częstym motywem w serialach medycznych jest wypadek drogowy, zwłaszcza autobusowy, w którym rannych zostaje jednocześnie wielu ludzi. Właśnie po tę tematykę sięga odcinek numer 4, w którym izba przyjęć staje na głowie, by odpowiednio zaopiekować się krzyczącymi i krwawiącymi pacjentami. Trzeba przyznać, że motyw ze zbiorowym wypadkiem sprawdza się w The Resident znakomicie – napięcie nie opada ani na minutę, a całość ogląda się z wielkim zainteresowaniem. Nic tak nie podnosi adrenaliny niż przerażony i biegnący na złamanie karku lekarz, otoczony błagającymi o pomoc rannymi – w takich scenach rzeczywiście czuć, że tu toczy się walka o ludzkie życie, w związku z czym emocje są naprawdę duże. W tym konkretnym przypadku jednak wypadek był jedynie pretekstem do poruszenia innych tematów, z naciskiem na pokazanie braku profesjonalizmu w tak szanowanej placówce, jaką jest wysoko ceniony szpital. Twórcy serialu nie pierwszy raz proponują dość kontrowersyjne rozwiązania, otwierając widzom oczy na panującą tam rzeczywistość – szpitale niekoniecznie są miejscami cudów, tam również pracują ludzie, którym zdarzają się pomyłki i potknięcia. Scena, w której nowa dziewczyna z rejestracji wypłakuje oczy nad zlekceważonym i martwym już pacjentem, naprawdę porusza, bo chyba nikt nie chciałby się znaleźć w podobnej sytuacji. Ważną rolę pełnią także bezskuteczne próby identyfikacji zmarłego chłopaka, które wyraźnie pokazują, że wpadki zdarzają się nawet najlepszym. Wydawać by się mogło, że to nie do pomyślenia, by pomylić zmarłych i przekazać złe wieści nie tej rodzinie, co trzeba, a tu się okazuje, że jednak tak się da. Podoba mi się fakt, że serial nie boi się pokazywania słabości i małych porażek swoich własnych bohaterów – mimo że często są oni stawiani w naprawdę negatywnym świetle, w dalszym ciągu widać w tym wszystkim ich ludzkie twarze, z którymi niezwykle łatwo się utożsamić. Tutaj nie ma superbohaterów, którzy potrafią uratować każde życie jakie tylko nawinie im się pod rękę – to największy plus tego serialu. Wzruszającemu wydźwiękowi odcinka numer cztery sprzyja również wątek zakochanych staruszków. Na tę parę patrzy się naprawdę dobrze i w wielu scenach złapałam się na tym, że zwyczajnie uśmiecham się do ekranu. Cieszę się, że operacja Shirley Harris przebiegła pomyślnie – znając tendencje twórców do uśmiercania poszczególnych pacjentów, spodziewałam się, że jednak i tutaj będziemy świadkami łzawego zakończenia, tymczasem zaproponowano nam miły happy end, który i w takim serialu jest przecież potrzebny. Historia leciwych nowożeńców jest też ważna dla samych głównych bohaterów – Devon, który już idealnie wpasował się w środowisko lekarzy, aż emanował optymizmem przy prowizorycznie ustawionym w szpitalu ołtarzu. Dobrze tak raz na jakiś czas podbudować się patrząc na szczęście innych – tę rolę wspomniany wątek staruszków naprawdę spełnia znakomicie. Nieco mniej przekonuje mnie śledztwo, jakie od pewnego czasu prowadzi Nic. Zarówno w odcinku numer cztery jak i numer pięć dziewczyna gromadzi informacje na temat kliniki doktor Lane Hunter. Być może nie trafia to do mnie także przez sam wątek Lily – to jedyna pacjentka, która z niewiadomych dla mnie przyczyn wyrosła ponad wszystkich. Nie mam pojęcia, dlaczego to akurat jej losy starano się tak zaakcentować w serialu i muszę przyznać, że mnie one nieszczególnie poruszają. Mam wrażenie, że w scenach, w których Nic po raz kolejny przetrząsa dane czy robi zdjęcia z ukrycia, tempo akcji nieco zwalnia. Wolałabym zamiast tego patrzeć na inne przypadki medyczne i jeśli rzeczywiście to ma być główny wątek łączący cały sezon, to na tę chwilę jestem odrobinę zawiedziona. A jeszcze a propo zdjęć – wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak genialną jakością dysponuje aparat w telefonie komórkowym Nic, który po zrobieniu zdjęcia z kilku ładnych metrów potrafi przybliżyć obraz tak, że widać najmniejsze detale i napisy na kroplówce…
fot. materiały prasowe
Choć odcinek numer 4 oglądało się bardzo dobrze, kolejny zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie. Dużo działo się już na płaszczyźnie realizacji, gdzie u wejścia przywitano nas Lacrimosą Mozarta i wrzucono w sam środek spotkania, na którym obrzuca się oskarżeniami doktor Okafor. To pierwszy przypadek, w którym mamy do czynienia z retrospekcją – bieżąca akcja serialu rozpoczyna się 12 godzin wcześniej i za sprawą wspomnianego zebrania sądzących wiemy już, że jej skutki prawdopodobnie będą katastrofalne. Już samym tym cofnięciem się w czasie twórcy zaskarbili sobie całą moją uwagę – epizod śledzi się z niemalejącym zainteresowaniem, w czym duża zasługa także dynamicznego montażu i muzycznych wstawek. Abstrahując już od warstwy technicznej, najmocniejszą stroną epizodu są przede wszystkim szokujące sceny na bloku operacyjnym. Trzy niezależne operacje przeprowadzane w tym samym czasie zostały ze sobą przeplecione, co tylko potęguje wrażenie chaosu na ekranie. Mamy tu do czynienia w pewnym sensie z efektem domina – gdy przy jednym stole idzie coś nie tak, za chwilę pociąga to za sobą kolejne konsekwencje. Biegający między salami lekarze czy krew tryskająca z otwartych trzewi pacjentów przyprawiają o szybsze bicie serca. Już dawno się tak nie stresowałam podczas oglądania – zdawałoby się – prostego serialu medycznego. To dobrze, że w odcinku numer pięć zmieściły się również elementy komediowe – zdjęcia rentgenowskie przedmiotów w odbycie, czy sama konfrontacja Devona z ekscentrycznym pacjentem z podobnym problemem faktycznie umiejętnie rozładowują napięcie, co w tak emocjonującym epizodzie naprawdę się przydaje. Za sprawą faktu, że na początku epizodu oskarżano Okafor o rażące błędy, spodziewałam się, że wszystkie z trzech operacji zakończą się zgonem pacjentów. Poczułam szczerą ulgę, że jednak tak się nie stało, choć trzeba przyznać, wątek chłopaka, któremu omyłkowo usunięto zdrowe jądro, niezwykle działa na emocje. Trudno mi sobie wyobrazić doświadczenie tego rodzaju tragedii – czy to w skórze pacjenta, czy lekarza. To jeden z bardziej poruszających wątków ostatnich odcinków i mimo całej swojej kontrowersji, również jest bardzo wiarygodny. Wszystko, co dzieje się w tym serialu, może wydarzyć się naprawdę, choćby nie wiem jak abstrakcyjnie początkowo brzmiało. W tym tkwi naprawdę duża siła oddziaływania, a twórcom za całą tę pomysłowość należy się uznanie. Ciekawi mnie, czy The Resident rozwinie wątek, o którym napomknęła już dziewczyna Devona – przypadki szerokiego zakażenia osób wodą pitną zapewne oglądałoby się równie ciekawie. Na tę chwilę, bieżące odcinki serialu mają u mnie 8/10, przy czym epizod numer 5 zasłużył sobie na dodatkowy duży plus. Jest bardzo dobrze i oby tak dalej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj