Można odetchnąć z ulgą, bo męczarnie z The Walking Dead: Nowy świat nareszcie się skończyły. Na szczęście finałowy odcinek należał do tych lepszych pod względem jakości w całym serialu. Twórcy napakowali do niego wiele wydarzeń i ostatecznych konfrontacji między postaciami. Odczuwalny był pośpiech, ale mimo to niemal każdej postaci poświęcono odpowiednią ilość czasu. Dobrze, że walkę pozostawiono dorosłym, choć na początku odcinka nastolatkowie pokazali, że również potrafią o siebie zadbać i skutecznie zabijać pustych.  Najbardziej rozwinął się Silas. Co prawda pozostał wycofanym chłopakiem z traumatyczną przeszłością, ale sam przyznał, że dzięki tej wyprawie zyskał przyjaciół. Dobra scena pożegnania z Iris i pozostałymi uwidoczniła tę przemianę. Ale jeszcze wyraźniej można było to dostrzec, gdy nie chciał się zgodzić na plan Dennisa. Ostatecznie zapewnił go, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby jego śmierć nie poszła na marne, co później potwierdził w rozmowie z Jadis. Scena, gdy zastrzelił Dennisa, nie wzruszała, ale pojawiły się w niej drobne emocje, co było zasługą Maximiliana Osinskiego, który stał się dla Silasa mentorem. Z kolei sposób uśmiercenia tego bohatera też nieco szokował, bo był kolejną ofiarą w tym odcinku, który zebrał spore żniwo pod tym względem. Decyzja, jaką podjął Dennis, była podyktowana nie tylko uchronieniem Silasa przed Armią Republiki Obywatelskiej, ale też smutkiem po śmierci Jennifer, którą kochał. Ta bohaterka poświęciła się, żeby zniszczyć butle z gazem, które miały posłużyć do ataku na Portland. Historia z zegarkiem była trochę wymuszona, ale nadała sens przebiegowi wydarzeń. Więcej emocji dostarczyła jednak scena walki z Jadis, która jest głęboko przekonana o słuszności swoich działań oraz Armii, co czyni ją pełnokrwistym złoczyńcą. Choreografia tego pojedynku prezentowała się całkiem efektownie, a jego wynik nie był łatwy do przewidzenia. Ważniejsze jest jednak to, że cały jej wątek w tym odcinku podkreślił przemianę Huck na przestrzeni całego serialu. Bohaterka zdradziła przyjaciół, a później próbowała naprawić popełnione błędy, żeby ostatecznie zwrócić się przeciwko Armii. Do tego jeszcze motywy zaimponowania matce oraz miłości do Dennisa zostały mądrze wykorzystane w budowaniu tej tragicznej postaci. Dzięki temu okazała się najciekawszą (anty-) bohaterką serialu, specyficznie zagraną przez Annet Mahendru. Dlatego jej śmierć mogła niektórych chwycić za serce.
fot. AMC
+11 więcej
Z kolei walka jeden na jeden między Felixem a Newtonem (Robert Palmer Watkins pokazał się z dobrej strony w tym odcinku) miała przewidywalny przebieg. Podobnie jak panie w magazynie, mężczyźni walczyli za pomocą pałek, jednocześnie zabijając pustych. Było to widowiskowe, ale nie prezentowało się realistyczne, ponieważ wyglądało to jak wyuczona choreografia na treningu. Trzeba zaznaczyć, że aktorzy musieli się fizycznie napracować nad tym starciem. W każdym razie Felix pokonał Newtona, z którego rany wypłynęły cyfrowo wygenerowane wnętrzności. Nie trzeba dodawać, że raziło to w oczy. Obrazek wywoływał zniesmaczenie przez niski poziom efektów specjalnych. Rozczarowuje, że Eltonowi poświęcono w tym odcinku tak niewiele czasu. Bohater, gdy ratował Hope, dał się ugryźć zombie, co było zupełnie niepotrzebne w tym natłoku dramatycznych zdarzeń. Twórcy wcisnęli ten motyw na siłę, a i tak dosłownie kilka minut widzowie mieli prawo martwić się o jego los. Nawet nie pokazano obcinania ręki, co zawsze dostarcza wielu emocji, ale tych już nam oszczędzono. Niewielką rolę Eltona w tym epizodzie próbowali zrekompensować jego podniosłą przemową w tle, która kończyła serial. Ale to jednak trochę za mało. Z kolei Iris i Hope w tym odcinku właściwie tylko się żegnały ze wszystkimi. Najpierw z Silasem, a potem z ojcem, gdy jedna z sióstr postanowiła ruszyć na wyprawę wraz z ludźmi Indiry, żeby ostrzec Portland. Swoją drogą była liderka Obrzeży wraz z Ashą brutalnie rozprawiły się z hordą zombie za pomocą działka karabinu maszynowego, co trochę bawiło. Natomiast twórcy postanowili spiąć pewnego rodzaju klamrą odcinek, gdy dwa razy pokazywali retrospekcje z ruszającymi w podróż bohaterami. Nie wyszło to tak poetycko, jak na to liczyli. Mimo wszystko nie można im odmówić tego, że starali się zamknąć historię w pomysłowy sposób.  Największym rozczarowaniem odcinka było to, że nie dowiedzieliśmy się niczego o Ricku, będącego głównym powodem, dla którego widzowie męczyli się z tym serialem do samego końca. Został on wspomniany przez Jadis, która twierdziła, że przehandlowała go za wstęp do ukrytego miasta. Najwyraźniej znajduje się ono w Filadelfii (scena Jadis z Silasem). Nie poznaliśmy generała Beale’a, żeby wyjaśnić jego motywy postępowania, a rozmowa tej bohaterki z Elizabeth też niczego nie wyjawiła. Twórcy za to pokazali, jak bohaterowie The Walking Dead: Nowy świat radzą sobie w niedalekiej przyszłości. Co ciekawe, gdyby powstał 3. sezon, te obrazki dobrze zachęcałyby do jego obejrzenia, a stały się tylko pewnego rodzaju epilogiem. Po napisach umieszczono scenę, w której pewna pani naukowiec przyszła do dawnego miejsca, gdzie badano choroby zakaźne. Widok doktora Jennera, którego znamy z 1. sezonu The Walking Dead, zaskakiwał. Wspomina on o nowym wariancie wirusa, co intryguje. Jak się później okazało - za sprawą przemiany kobiety zombie ewoluowały, stały się szybsze i agresywniejsze. I to mogło podekscytować, gdyby nie to, że trudno umiejscowić to wydarzenie w czasie. Nie dostaliśmy też żadnej odpowiedzi na pytanie, czemu ci ludzie rozmawiali w języku francuskim. Co miało tu zelektryzować widzów, skoro nie wiemy, jak te sceny łączą się z pozostałymi serialami lub nawet filmami o Ricku (o ile powstaną)? Bo jeżeli chodzi o bardziej żwawe zombie, to prędzej myśli kierują się w stronę World War Z lub Zombie Express. Za dużo tu tajemnic, w których musimy wierzyć na słowo twórcom, że ma to jakieś znaczenie w świecie The Walking Dead. Finałowy odcinek The Walking Dead: Nowy świat był dobry, biorąc pod uwagę niskie standardy tego serialu. W końcu epizod nie nudził, zaskoczył kilkoma śmierciami postaci, a do tego nieźle zakończył całą tę mizerną historię. Przed premierą drugiej serii trudno było się spodziewać, że ta produkcja odbije się od dna i przedstawi w miarę ciekawą fabułę, która nawet w ostatecznym rozrachunku ma sens. Na plus należy zaliczyć rozwój poszczególnych postaci, które dojrzały (Hope, Iris, Elton), mierzyły się z konsekwencjami swoich decyzji (Huck) lub przestały nudzić (Silas, który zawdzięcza to postaci Dennisa). Ale największe słowa uznania należą się Pollyannie McIntosh, dzięki której ten serial odżył. Stworzyła charyzmatyczną bohaterkę, która nieco różniła się od wersji Jadis z The Walking Dead. Za jej sprawą o finale też nie można mówić zbyt negatywnie. Drugi sezon był zdecydowanie lepszy (ale dopiero od połowy) od pierwszego, ponieważ mniej koncentrował się na nastolatkach, a skupiał się bardziej na akcji oraz odkrywaniu tajemnic Armii Republiki Obywatelskiej. Wiedza o świecie The Walking Dead nieco wzrosła, ale nie tam, gdzie na to liczyliśmy. Nie ma sensu już pastwić się nad The Walking Dead: Nowy świat. Jego problemy zostały zdiagnozowane, a tkwiły one w słabej obsadzie (tragiczna Aliyah Royale), niewystarczającym budżecie, wynikającej z tego słabej realizacji oraz twórcach, którzy nieumiejętnie prowadzili historię. Serial zawiódł, przynosząc wątpliwą rozrywkę, ale przynajmniej nie pozostawia po sobie tak złego wrażenia, jak to było po pierwszym sezonie. W przyszłości, gdy powstaną nowe produkcje z tego uniwersum, przekonamy się, czy był on kompletną stratą czasu. Na razie można stwierdzić, że nie był wart zachodu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj