Nie przez przypadek otwarcie 6. sezonu "The Walking Dead" zatytułowane jest „First Time Again”. Serial nie potrzebuje gruntownych zmian w swojej formule, ale aby wrócić do wysokiego poziomu z początków swojej emisji, musi cofnąć się także do swoich korzeni. Wydaje się, że taki właśnie cel przyświeca scenarzystom i producentom na starcie nowej serii. Akcja omawianego odcinka zostaje zarysowana błyskawicznie, a choć przez moment można było się bać o efekty specjalne rodem z pokrewnego serialu „Z Nation”, to jednak ostatecznie sekwencje te zawierają odpowiedni poziom realizacyjny, dynamizm i dawkę napięcia. Sam plan wyprowadzenia hordy nieumarłych budzi kontrowersje, ale rozważając wszystkie możliwe opcje, nie wydaje się to zupełnie bezsensownym rozwiązaniem. Owszem, jest ono szalenie ryzykowne, ale na pewno nie można było zaniechać jakiegokolwiek działania. Wybijanie tak licznego stada pojedynczo wydaje się jednak rozwiązaniem mocno nieefektywnym, a zorganizowanie np. materiałów wybuchowych byłoby równie niepraktyczne, co wręcz nieosiągalne w obecnej sytuacji bohaterów. Teraźniejszemu wątkowi płynnie współtowarzyszą fragmentaryczne retrospekcje, które znakomicie wygaszają emocje związane z zeszłosezonowym finałem, wyjaśniają przeskok w czasie i nakreślają obecną sytuację z nowej perspektywy. Zastosowana w nich czarno-biała estetyka mogła początkowo budzić niechęć i obawę o niepotrzebną pretensjonalność, ale z czasem potrafiła do siebie przekonać. W ten sposób serial udanie koresponduje bowiem ze swoim graficznym pierwowzorem i rozdziela wizualnie dwie płaszczyzny odcinka. To zresztą nie pierwszy raz, kiedy produkcja eksperymentuje z taką właśnie stylistyką. Powtórki pierwszego sezonu również emitowane były bez koloru i osiągnięto w nich bardzo dobry efekt. Osobiście zabieg ten mógłbym oglądać częściej, wytłuszcza on depresyjność i charakter historii, jednocześnie nadając jej pewnej bezczasowości i uniwersalności. To jednak nie sama techniczna forma opowieści, ale sposób prezentacji jej właściwej treści przyczynił się do poprawy jakości odcinka. Powrócił długo wyczekiwany niski kontekst, który większość widzów czuje podskórnie, nawet jeśli nie potrafi go wyjaśnić. Kontekst ten polega na stosunku komunikacji werbalnej do niewerbalnej: im mniej słów używa się do przekazania informacji, tym jest on niższy, a efekt artystyczny - silniejszy. Ten efekt ujęty został w krótszych i bardziej precyzyjnych dialogach – wyróżniały się między innymi rozmowy Ricka z Morganem i z Jessie. Kluczowy jest również fakt, iż nie zajmowały się one opisem uczuć i stanu emocjonalnego, ale w 90 procentach dotykały spraw praktycznych i tematu przetrwania. Idealnym przykładem jest scena dyskusji nad mapą okolicy, dotycząca budowy bariery. Bohaterowie poruszają wyłącznie techniczne aspekty, a i tak widać wyraźnie ich charaktery: bojaźliwość i niepewność Cartera, pragmatyzm Eugene’a, przesadną stanowczość Ricka i wiarę grupy w swojego lidera. Nie potrzeba słownego opisu. [video-browser playlist="753718" suggest=""] Nieśmiało pojawiły się także elementy humoru. Cicha rozpacz Abrahama, którą ten próbuje utopić w alkoholu, skontrowana jest jego późniejszym, ekspresyjnym i obrazowym zachowaniem podkreślającym chęć życia. W rozładowaniu atmosfery pomagają też drobne kwestie, jak np. Morgan pytający o skradziony batonik. Ważną zmianą w konstrukcji scenariusza jest także zastąpienie rozlazłych dialogów faktycznym działaniem. W zeszłym sezonie Rick wielokrotnie perorował na temat nieprzygotowania mieszkańców Alexandrii do przetrwania i życia w nowym świecie. Tym razem pokazane jest, jak zmusza Cartera i ekipę budującą do samodzielnego zmierzenia się z nadciągającymi Szwendaczami, a choć pomysł ten nie przynosi efektu i budzi zastrzeżenia Morgana, to jednak intencje Grimesa można wyczytać po samym tylko spojrzeniu. Transformacja niegdysiejszego szeryfa znów będzie ważnym wątkiem sezonu. Nareszcie nadano jej jednak słuszny kierunek (podobnie jak całemu serialowi), celujący w powrót do pierwotnej postawy. W telewizyjnej adaptacji bardzo mocno zaakcentowano załamanie nerwowe Ricka i oderwanie od rzeczywistości. W komiksach nigdy nie odszedł tak daleko od swojego moralnego kompasu - przywrócenie jego prawego charakteru wyjdzie na korzyść produkcji. Jest tego coraz bliższy, choć po drodze prawdopodobnie nie obejdzie się bez znacznego konfliktu z Morganem, który to nieustannie przypominał będzie o jasnej stronie osobowości bohatera. Wydaje się więc, że serial nie tylko wskrzesi swoje oryginalne zalety, ale także nawróci się na komiksowy materiał. W nieco wymuszony sposób do "The Walking Dead" wprowadzone bowiem zostają ważne postacie, takie jak Heath (Eugene wpuszczający ich do obozu po krótkiej rozmowie to jednak spory zgrzyt). Pojawienie się hordy nieumarłych następuje niejako przypadkiem, a dramaturgia z tym związana podkreślona zostaje dopiero w ostatnich sekundach odcinka. Tym samym jest to zapowiedź wydarzeń (pechowo wykreowanych przez samych bohaterów), które prawdopodobnie rozwikłają tajemnicę Wilków, a w dłuższej perspektywie umożliwią fabularny reset i wejście na scenę wyczekiwanego Negana. Czytaj również: Andrew Lincoln o kolejnym odcinku „The Walking Dead” „First Time Again” nie jest co prawda wybitnym odcinkiem, ale zdecydowanie najlepszym od bardzo dawna. Udanie nawiązuje do pierwszego wrażenia, jakie niegdyś wywarł serial - wyważonych proporcji dramatu i survivalu, rozwijanego subtelnie rysu psychologicznego postaci i wysunięcia na pierwszy plan Ricka Grimesa (z jednoczesnym odsunięciem Carla, którego zaskakująca nieobecność jest nieoczekiwanym plusem). Oby nie był to wyjątek od reguły bądź też przypadek, ale zwiastun przełomu, jakiego „The Walking Dead” potrzebuje od dawna.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj